piątek, 25 grudnia 2009

Wesołych świąt!

Moi kochani - dziękuję wam, że jeszcze ktokolwiek czyta tego bloga ;) Chciałabym życzyć Wam wesołych i spokojnych świąt!

Aż trudno mi uwierzyć, że rok temu byłam w Stanach z daleka od rodziny i tak bardzo chciałam tu być :)

W tym roku zorientowałam się, że między polskimi a amerykańskimi są pewne różnice. Po pierwsze w Polsce na wigilię nie jemy mięsa, a w Stanach mięso jest główną potrawą (prime rib). Dodatkowo amerykanie czekają z prezentami do dnia następnego, a my zwykle otwieramy je po kolacji wigilijnej ;) To takie małe spostrzeżenia.

A co u mnie? W tym roku święta były szaleństwem. Nikt nie miał czasu na ich organizację, więc wszyscy musieliśmy się trochę podzielić, więc święta organizowałam ja z mamą. To ja robiłam zakupy, ustaliłam 'menu' itd... ;) Było ciężko, zwłaszcza, że byłam przemęczona pracą, brakiem snu, ale dzisiaj się wyspałam i wiem, że teraz będzie już tylko lepiej. No może do sylwestra, bo będę musiała pracować ;)

Jeśli chcecie to mogę dodać na bloga zdjęcia z mojej rodzinnej Wigilii, ale wiadomo - wygląda prawie jak każda inna polska wigilia :)

A teraz kończę, bo zaraz lecimy na wigilię do babci - już tradycyjnie, jak co roku :)

I wiecie co... Być może to ja urosłam, zmieniłam się, inaczej na wszystko patrzę, ale święta straciły pewną magię. Może dlatego, że nie podoba mi się cała ideologia kościoła katolickiego :) I ubiegnę wasze pytanie - święta obchodzę, bo obchodzi je moja rodzina, chociaż sama nie wierzę.

Jeszcze raz - wesołych świąt!


poniedziałek, 14 grudnia 2009

Normalne życie :)

Dziękuję za wszystkie komentarze - bloga nie usunę, bo ma za dużo notek, które kiedyś będę wspominać ;) Nie ważne, czy kogoś to irytuje czy nie.

Co tam u mnie?
Czy żałuję tego, że jestem w liceum zaocznym? Jak się pracuje...

No cóż, powiem wam szczerze, że na początku nie było łatwo - ok. miesiąca przesiedziałam bez pracy - czekając aż zwolni się dla mnie miejsce w restauracji, w której obecnie pracuję, przez co przyzwyczaiłam się do lenistwa. Na początku praca była dla mnie pewnego typu abstrakcją, każdego ranka był jakiś problem, bo dlaczego ja mam niby pracować? ;) Winę zwalałam na wszystko - ludzie nie tacy, coś tam innego nie pracuję - przez pierwszy tydzień chciałam odejść, ale oczywiście jak zwykle muszę dać sobie więcej czasu i kiedy w końcu się przyzwyczaiłam to jest tak, jak jest dzisiaj :)

Moje życie w tym momencie nie jest idealne, ale muszę przyznać, że jest w miarę wygodne. :) Pracuję na 3/4 etatu i uczę się zaocznie.
Oczywiście są momenty, kiedy pracuję 5 dni pod rząd i jestem wykończona (jak na przykład teraz), ale to już drugi miesiąc kiedy trafia mi się coś takiego i czuję, że jestem już mniej zmęczona niż za pierwszym razem. To tego trybu życia trzeba się po prostu przyzwyczaić. Jutro mam wolne, środa i czwartek pracuję, piątek wolne - impreza urodzinowa znajomego, sobota rano - szkoła (dodatkowo muszę napisać dwie prace semestralne i mam egzamin semestralny z biologii), popołudnie/wieczór - urodziny przyjaciółki za miastem, więc z rana będę musiała dojechać do szkoły, poniedziałek pracuję ;) Więc niestety łatwo zawsze nie jest. Będę pracować też w sylwestra, ale to akurat mi nie przeszkadza :)

Nie żałuję podjętych decyzji - szczerze przyznam, że wyszło mi to wszystko całkiem nieźle :) W tym momencie nie mogę do końca zebrać myśli - pracowałam dziś od 11 aż do zamknięcia, więc notka może być chaotyczna ;)

Oprócz pracy i szkoły - zajmuję się w dalszym ciągu fotografią, chociaż od ponad miesiąca nie miałam czasu na jakąkolwiek sesję, ale za to kupiłam w końcu za zarobione przeze mnie pieniądze lampę błyskową :)

Przyznaję, że wiedzie mi się całkiem dobrze :) Postaram się czasami pisać, ale notki nie będą raczej zbyt ciekawe.
Pozdrawiam!


poniedziałek, 5 października 2009

Powodów kilka

Podejmując decyzję o liceum zaocznym, zdawałam sobie sprawę, że dużo osób będzie miało z tym problem... Jak już napisałam wcześniej - decyzję podjęłam nie dlatego, że musiałam, ale dlatego, że chciałam...

Nie rozumiem dlaczego muszę dostosowywać się do ogólnie przyjętych norm, a dokładniej szablonów, aby podporządkować się innym. Wyjechałam na rok do Stanów, to mnie dużo nauczyło, zmieniło moją mentalność i pogląd na świat, wróciłam do Polski i wciąż próbuję się tu odnaleźć, postanowiłam, że nie mam ochoty na całe to przedstawienie z nauczycielami, którzy dzwonią do moich rodziców na przykład w sprawie podręcznika od angielskiego - przecież to paranoja, ale to tylko jeden z wielu przykładów. W Polsce, jako uczeń liceum, ty nie jesteś sobą, tylko dzieckiem swoich rodziców. Sam w szkole możesz mało co załatwić, bo słyszysz "przyjdź z rodzicem"...

I wiecie co? Ja nie jestem pewna, że wszystkie decyzje, które podejmuję są dobrymi decyzjami, mam wątpliwości i jest ich mnóstwo. Dodatkowo miesza się to z uczuciem, że chcę stąd wyjechać i zobaczyć coś nowego, poznać coś innego - niekoniecznie Stany.
Niektórzy nie zdają sobie sprawy, ile kosztowała mnie ta decyzja - kolejna, która miała zmienić moje życie, tak samo jak wyjazd do Stanów.

Ale ponad wszystko - jest to moje życie. Dyskutujcie na temat, która decyzja jest lepsza, ale nie oceniajcie mnie. O ile nie znajdziecie się kiedyś na moim miejscu, mając w głowie wszystkie doświadczenia i wspomnienia, które ja mam oraz z uczuciami, których doświadczam po powrocie, nie macie zielonego pojęcia jak to jest.
Oraz ci, dla których liceum to najlepsze lata - jeśli nie wiecie, jak to jest być skłonnym wymyślić jakąkolwiek wymówkę, aby nie iść do szkoły, udawać chorobę, okłamywać samego siebie, że tak naprawdę źle się czujesz, to nie wiecie o czym piszę na temat liceum. Taka była pierwsza klasa liceum - dlatego teraz wolałam to zmienić niż popaść w tę samą depresję, która byłaby na dodatek pogłębiona po roku w Stanach.

Czy jestem osobą, której nigdy nic nie pasuje? Być może. Już to kiedyś chyba słyszałam, ale wiecie co? Ja wymagam od życia czegoś więcej, może to jest mój błąd, ale nie przystaję tylko na to, co dostaję, jeśli mi się to nie podoba. Nie rozumiem ludzi, którzy siedzą całe życie cicho i podporządkowują się wszystkim naokoło. Wolę pomarudzić na blogu, ale nie kończy się to na samym marudzeniu - ja rzeczywiście coś z tym robię...

Jakie jest liceum zaoczne?
Dotychczas jest w porządku. W ten weekend mamy kolejny zjazd. Tak naprawdę nie mam za dużo do napisania, bo to liceum jak każde inne, z tą różnicą, że materiał jest przerabiany o wiele szybciej, a lekcje trwają dłużej. No i oczywiście musisz pracować samemu.

z perspektywy lat liceum będzie dla ciebie najlepszymi latami... czasem beztroski, teraz się tylko wydaje" boże jaka ja biedna! ile musze się uczyć!" jesli ktoś planuje studia, to tam dopiero zobaczy co to jest duża ilość nauki.
Kompletna bzdura :) Możesz przejść przez studia nie ucząc się (prawie) i dobrze o tym wiesz. To wszystko zależy od osoby i od twojej sprytności...
Dodatkowo, kto ci mówi, że tutaj chodzi o naukę? Mi to jest naprawdę obojętne jaką mam średnią i ile muszę się uczyć.

czemu rezygnujesz z najlepszych licealnych lat tylko dla pieniędzy? czy one są aż tak ważne?
Najwidoczniej nie czytałaś notek. Nie rezygnuję z 'najlepszych lat licealnych' z powodu pieniędzy... I nie, nie są ważne, ale naprawdę przydatne. ;) Zwłaszcza w przypadku studiów za granicą.

Nawet nie mam siły odpowiadać na wszystkie komentarze, hehe. Po prostu czasem mam po dziurki w nosie odpowiadać komuś, kto mnie ocenia, ale komentarz dodaje jako osoba anonimowa...


środa, 30 września 2009

Żyję :)

Podjęłam w końcu ostateczną decyzję co do liceum i póki co jej nie żałuję.
Wybrałam liceum zaoczne. Dlaczego? Skoro mam zdać maturę, bo taki mam cel, to co za różnica w jaki sposób to zrobię? Zajęcia mam co 2 tygodnie w sobotę i niedzielę - w ostatni weekend byłam po raz pierwszy na zajęciach i jest to prawie to samo co w szkole, tylko ze starszymi ludźmi, mniejszą ilością ludzi w klasie i lekcje są o wiele dłuższe. Np. są 3 godziny (nie lekcyjne) języka polskiego :) Jest to trochę męczące, ale do wszystkiego da się przyzwyczaić.

Pracować będę najprawdopodobniej od listopada. Praca to dla mnie kolejny plus, bo zwiększa moje szanse na studia w Nowym Jorku - mogę mieć własne odłożone pieniądze. A tam już nikt nie będzie pytał, czy zdałam liceum zaoczne, czy nie, bo będę miała tą maturę :)

A jak mi idzie z asymilacją? Niestety ten proces dalej trwa, są momenty, w których chcę po prostu stąd uciec, czasami jest ciężko.
Teraz co prawda przez tą zmianę czuję się jakby moje życie troszkę się zatrzymało, ale wierzę, że wkrótce się to zmieni... :) Nie zamierzam stać w miejscu.

Komentarze:

"Zastanawia mnie, z jakiej rodziny pochodzisz. Nie, nie próbuję być wścibski, nie chcę wchodzić w twoje bardzo prywatne sprawy, ale zastanawia mnie, jakim obciążeniem dla twoich najbliższych był twój wyjazd ? W końcu nie każdy może sobie na to pozwolić. Gratuluję chęci do pracy, pewnie jako odwdzięczenie się rodzicom ? Pozdrawiam i życzę miłej nauki w liceum !"
Tu bywało różnie. Na samym początku nie było źle - kurs dolara był niski, ale później bywało już różnie. Były trudniejsze momenty, kiedy musiałam z czegoś zrezygnować, bo po prostu nie chciałam prosić rodziców o dodatkowe pieniądze.

dlaczego uwazasz, ze siedzisz rodzicom na glowie i tak bardzo chcesz sie wyprowadzic? jak dla mnie to normalne, ze rodzice utrzymuja swoje dziecko przynajmniej do matury. nie zrozum mnie zle, to super, ze chcesz sie usamodzielnic, tylko po prostu nie wiem gdzie Ci sie tak spieszy. za 2 lata pewnie i tak wyprowadzisz sie z domu, zeby pojsc na studia.

a co do liceum zaocznego, to ci, ktorzy je odradzaja maja troche racji. stracisz przede wszystkim dobry poziom nauki. liceum zaocznego nikt nie traktuje powaznie, ani uczniowie ani nauczyciele.
zycze Ci powodzenia :)

Z twoją opinią w zupełności się nie zgadzam, co do siedzenia rodzicom na głowie. To jest właśnie takie polskie nastawienie - mamy siedzieć rodzicom do głowy, bo przecież inaczej być nie może. Jeśli mam szansę, możliwość i chęci to bardzo chętnie zacznę zarabiać. Jak na razie nie zamierzam się wyprowadzać, ale posiadanie własnych funduszy znacznie poprawi mi samopoczucie. To nie jest decyzja podjęta pod jakąś presją, ja wcale nie muszę pracować i nigdzie mi się nie spieszy, ale po prostu tego chcę.
A co do liceum zaocznego - owszem, stracę poziom nauki... Ech, szczerze powiedziawszy możesz być nawet w normalnym liceum, lecieć na dwójach i trójach i tak samo wszystko olewać i nauczyć się nawet mniej niż w zaocznym. Ja jestem osobą ambitną i będę chciała się uczyć. Nauczyciele to zwykli nauczyciele z normalnych szkół, więc jeśli poczuję, że jesteśmy jakoś w tyle, że to mi nie wystarczy do matury, to poproszę ich o dodatkowe materiały, a przynajmniej o pokierowanie mnie w dobrym kierunku. Moim zdaniem, jeśli się czegoś chce to można wszystko.

Maja!
Rozumiem Cię, bo niejeden raz już coś takiego przeżyłam i naprawdę bardzo mi ciężko było wracać do szkoły, w której nie miałam nikogo z bliższych znajomych i w ogóle szkoła była moja największa zmorą. Nie chodziło o naukę, bo z tym nie miałam problemów, ale o szkołę jako budynek jako coś, co tworzą ludzie. Gdyby to ode mnie tylko zależało, juz bym była na wymianie w Meksyku, ale no coż trzeba ścierpieć. A dlaczego ty nie lubilas swojego LO? jestem ciekawa, może znajdę taki sam przypadek jak ja...

Dokładnie o to chodzi - szkoła, jako coś co tworzą ludzie. Nauczyciele traktują cię jak dzieciaka, wymagają szacunku, ale ciebie już nie szanują... Masz kilku bliższych znajomych, ale w tym samym czasie reszta klasy obrabia ci tyłek, zamiast powiedzieć ci coś w twarz. I ogółem - zamykają nas w 30 osobowych klasach, co dla mnie jest bez sensu... Jest większe prawdopodobieństwo znalezienia sobie przyjaciół z tego samego roku, ale z innej klasy...

Jezeli sie nie odnajduesz to wroc tu,
nie ma sytuacji bez wyjscia.
sam w chwili obecnej walcze z us systemem, zeby przyjeli mnie do szkoly, a kolejne lata planuje spedzic poza polska, chodz w niej mialem wszystko.
Tak po prostu, zeby nie bylo za latwo. (bo moja polska szkola byla bardziej niz cudowna)
Czy bedzie to brazylia, canada czy cuba juz nie ma znaczenia.
BLESS, trzymaj sie

Też o tym myślałam, wróciłabym do Stanów, zdałabym GED i byłoby po sprawie, potem poszłoby już z górki, bo czy poszłabym do jakiegoś community college na 2 lata i później np. do NYC to nie zrobiłoby mi to różnicy, ale po prostu w tym momencie takie wyjście by mi się nie opłacało. Po 1. bilet, po 2. wiza, po 3. brak możliwości pracy w Stanach na wizie. Już chyba bardziej opłacałaby mi się Australia ;) Jednak podjęłam decyzję, że zdam maturę w Polsce i już będę się tego trzymać.


wtorek, 8 września 2009

Jak to jest w Polsce...

Dziękuję za komentarze - naprawdę doceniam to, że ktokolwiek jeszcze czyta mojego bloga, i mam nadzieję, że cała jego treść pomoże wam jakoś w zbudowaniu wyobrażenia o wymianie.

Dzisiejsza notka będzie miała charakter podsumowujący, chociaż jestem pewna, iż nie będzie to w ogóle ostatnia taka notka.

Czy warto jechać na wymianę? Czy do czegokolwiek mi się to przyda?
Mimo gorzkich konsekwencji, jakie mnie spotkały, napiszę wam, że warto. Ja wiem, że sobie poradzę - zawsze, nie ważne w jakiej się znajdę sytuacji; zmieniam rzeczy, które mi nie pasują, dążę do perfekcji, chociaż świetnie zdaję sobie sprawę z tego iż nigdy do niej nie dotrę. Być może to, co teraz robię neguje to, że potrafię sobie poradzić, ale mam swoje chwile słabości - jestem takim człowiekiem, który musi coś przemyśleć, znaleźć takie wyjście z sytuacji, aby miało jakiś sens i zwykle mi się udaje. Nie będę wam mówić, że poradziłam z sobie z tym wszystkim z tego właśnie powodu, bo byli i ludzie, dla których taka wymiana była o wiele łatwiejszym przeżyciem. Niestety u mnie każda sytuacja jest rozłożona na czynniki pierwsze oraz w grę jak zwykle wchodzą emocje...
A powracając do tego, od czego zaczęłam - warto jechać na taką wymianę - w moim przypadku, ponieważ naprawdę wiele mnie to nauczyło. Moi przyjaciele mówią, że nic się nie zmieniłam, ale ja wiem, że w moim życiu zaszły o wiele większe zmiany. Jak niektórzy mogą pamiętać z liceum miałam problemy już w pierwszej klasie, tuż przed wyjazdem. Tak naprawdę to liceum było powodem mojego wyjazdu chociaż myślałam o nim już wcześniej.
W Stanach poznałam wielu niesamowitych ludzi - tego nie odbierze mi nikt. Pojechałam spełnić swoje marzenie o liceum amerykańskim i nie będę do końca życia żałowała, że nie skorzystałam z takiej szansy, chociaż miałam okazję - teraz na przykład jestem już na taką wymianę krótko mówiąc za stara ;)
Udało mi się zobaczyć San Francisco, Los Angeles, Nowy Jork. I być może udałoby mi się tego dokonać bez konieczności wymiany, ale to wszystko miało całkiem inny wymiar. Ta wymiana pokazała mi, że życie tak naprawdę należy tylko do ciebie. To ty podejmujesz w nim te proste i te trudne decyzje - to my je kształtujemy i my mamy na nie największy wpływ i nie zawsze jest nam dane czuć się tak, jakby cały świat należał do nas, co potwierdza moja dzisiejsza sytuacja.
Co mi oprócz tego 'doświadczenia' i poznania ludzi dał ten wyjazd? Zapewnione zdanie matury rozszerzonej bez żadnego problemu. Angielskim w tym momencie posługuję się biegle i szczerze się wam przyznam, że strasznie brakuje mi posługiwania się tym językiem. W tej kwestii tym bardziej tęsknię za amerykanami, hehe.

Czy zrobiłabym to jeszcze raz - czy wyjechałabym, wiedząc jak to wszystko się potoczy?
Oczywiście, że tak. Teraz po powrocie zdałam sobie sprawę, że wcale nie byłoby tak źle kończyć liceum z moją starą klasą. Miałam tam swoich przyjaciół, za którymi tak naprawdę się stęskniłam, co uświadomiło mi nasze ostatnie spotkanie. Ale patrząc na sytuację z drugiej strony - czy doszłabym do tych samych wniosków o mojej klasie (nie przyjaciółach, bo to wiedziałam już w Stanach ;)) gdybym nigdzie nie wyjechała? Nigdy. Chociaż, być może nie powinnam mówić, że nigdy, ale zapewne nastąpiłoby to po pewnym czasie od zdania matury... Sytuacja oglądana z perspektywy czasu wygląda zwykle zupełnie inaczej.
No i dochodzi do tego jeszcze to uczucie, że przeżyłaś coś, co nie będzie dane przeżyć innym.
Wszystko ma swoją cenę - nawet taka wymiana...

Co teraz zamierzam zrobić?
W dalszym ciągu nie jestem pewna, ale coraz bardziej przekonuje mnie liceum zaoczne. Głównie dlatego, że nie czuję się na miejscu. Nie wiem, czy to się zmieni jak pójdę do zaocznego i szczerze w to wątpię :)

Komentarze:
"to widze ze mamy ten sam syndro wspolczuje ci bo wiem jak mi jest ciezko :( ALE DAMY RADE KOCHANA !! chodz nie wiem jak to zrobie ale mysle ze dam :) i ty tez daszz :P pozdrawiam :*"
No pewnie, że damy radę ;) Zawsze damy!

"ja mam do końca miesiąca zdecydować się na przedmioty na maturę... i sama właściwie nie wiem kim chcę być. i to mnie dobiją kiedy wszyscy mnie pytają - co dalej. ludzie idą na jakieś medycyny, psychologie, roboto-cośtam.
a ja chyba rozczaruję swoich rodziców, zdam maturę z trzech przedmiotów i przepracuję rok za granicą.
i niech ktoś powie że to ma sens.
Maju, trzymaj się, doskonale Cię rozumiem. A to, że w każdym poście marudzisz, to chyba jest naturalne. Dla mnie byłoby.
POzdrawiam."

Oto kolejny paradoks polskiej szkoły - matura, którą trzeba wybrać pod kątem studiów. Mówcie, co chcecie, ale dla mnie jest to kompletna bzdura :)
Dam Ci radę - zrób to, co chcesz. Zdaj maturę z 3 przedmiotów, bo jeśli kiedykolwiek będziesz potrzebowała jeszcze jednego to możesz w jakiś sposób ją zdać. A nawet jeśli to pójdź na studia za granicę, jeśli już i tak planujesz tam pracować :) Nie wiem, jakoś mnie gdzieś ciągnie - być może Tobie również to dopasuje. Pozdrawiam i życzę powodzenia - pamiętaj, jak nawet jeśli sytuacja wydaje się kompletnie beznadziejna może z niej wyjść coś dobrego.

"A jednak, potwierdzają się słowa wielu ludzi, którzy odradzali mi wyjazd na rok do Stanów. Twój blog też utwierdza mnie w tym, że nie warto dla roku 'zabawy' stracić rok edukacji, a na pewno nie w liceum, które podsumuje mnie maturą. Dobrze, że nie mydlisz nastolatkom oczu o kolorowym american dream'ie, bo niestety, Polacy mylnie odbierają/nie mają pojęcia o rzeczywistości na prowincji w USA. Co do Twojego obecnego położenia - dobrze Cię rozumiem, szkoła to nasza codzienność, więc jakiekolwiek niepowodzenie z nią związane odbija się na wszystkim:) Na blogu możesz narzekać do woli, nie zapominaj jednak o tym, że to Twoje życie, Twój wyjazd, Twoja decyzja, która może nie okazała się aż tak dobra, jak w zamyśle... Chyba jest jeszcze za wcześnie po wyjeździe, abyś mogła stwierdzić, czy rok w USA był dobrym wyborem.
Życzę Ci powodzenia i "odnalezienia się":)"

Nigdy nie miałam zwyczaju mydlić ludziom oczu i teraz również nie zamierzałam tego robić... Taka mała dygresja - pamiętam, jak na początku chciałabym, aby link do tego bloga znalazł się na stronie Perfectu (polskie biuro, z którego wyjeżdżałam), ale jak tylko zaczęły się problemy z owym biurem to wolałam o tym szczerze napisać niż słodzić i mówić, że Perfect jest najlepszym biurem ;)
No cóż, jak już napisałam wcześniej - gdybym mogła to bym zrobiła wszystko tak samo - może z pominięciem jednej rzeczy - zdaniem GED, z którym mogłabym być już dzisiaj na UW ;) Ale mimo wszystko, mnie ta wymiana przywróciła do życia.
Dziękuję, mam nadzieję, że już niedługo się odnajdę ;)

"Czytam Twojego bloga od początku,mam nadzieje,że sobie poradzisz i pokonasz wszystkie przeciwności losu. Sama jestem teraz na wymianie i wierzę,że ta decyzja była dobra,ale zobaczymy co przyniesie mi ten rok!

Pozdrawiam,3maj się :)"

Oczywiście, że sobie poradzę :) Taka już moja natura. Cieszę się, że właśnie masz szansę przeżyć to samo, co ja - mam na myśli te wszystkie dobre rzeczy. Wykorzystaj maksymalnie każdą chwilę, bo te 10 miesięcy naprawdę szybko mija. I staraj się nie przywiązywać zbytnio do ludzi - w tym sensie, że miej to gdzieś tam zakodowane, że wyjeżdżasz. To, co prawda sprawia, że wszystko jest takie tymczasowe, ale mimo wszystko łatwiej jest wyjechać. :) Życzę więc mnóstwa zabawy i wspaniałych wspomnień, bo na pewno tego możesz się po tym roku! Również pozdrawiam i też się trzymaj ;)

"Wiesz, nie słuchałabym ludzi, którzy twierdzą, że marudzisz. Nie wiedzą jak to jest być po wymianie i nie wiedzieć co ze sobą zrobic, więc proponuję, w ogóle na nich nie zwracać uwagę. Miałam to szczęście, że dostałam się na studia i już nie muszę wracać do liceum. Czasem myślę, że fajnie by było być razem ze swoją klasą, przystąpić do matury. Ale to tylko czasem. W sumie wyjeżdżając powinno się mieć świadomość, że już nie będzie tak samo.
Trzymaj się dziewczyno ; )!"

Aaach, gratuluję i zazdroszczę ;) Ja popełniłam błąd i nie zdałam GED, hehe... Ale co było to było, nie będę już tego żałować, bo jeszcze kompletnie zgorzknieję ;) Wiesz, szczerze - teraz też ktoś ostatnio mi powiedział 'dużo stracisz idąc do liceum zaocznego' - wtedy spytałam - co ja takiego stracę? Połowinki, studniówkę? Kochanych nauczycieli? Ale co z tego, skoro ja się czuję tak, jakbym już to wszystko przeżyła! :) Ten rok w Stanach, wśród ludzi, którzy szli do collegu jakoś sprawił, że bardzo chciałabym obrać tę samą drogę - nastawiałam się co prawda na to, że oczywiście tak nie będzie, ale będąc w Stanach zbytnio się tym nie przejmowałam i podchodziłam do tego spokojnie. Wyjeżdżając powinno się mieć świadomość, że ten wyjazd wpłynie na całe twoje życie :) I ja o tym wiedziałam i teraz mam, hehe.

"Wlasnie, to nie Ty marudzisz, wszyscy tutaj doskonale Cie rozumieja.
Decyzja jest trudna i wiem jak beznadziejna jest szkola (wspominam liceum bardzo zle) i rozumiem co masz na myslach piszac o mlodszych ludziach. O ile na studiach to normalne (znam studentow z rocznika 1990, 1980 a nawet 1960 ;)) i jeden rok roznicy to nic, tak wiem, ze w liceum wszyscy ida jedna droga.
Sama z fizyki, biologii i chemii mialam spore problemy - szczegolnie z owej fizyki i takze buntowalam sie przeciwko temu - chcialam lekko przejsc przedmiot, ale nie, nauczycielka zmuszala mnie do ciezkiej pracy, a ja po prostu tego przedmiotu nie rozumialam. Przeplakane dni..
(...)"

Wiem, wiem... Napracuję się. I naprawdę zdaję sobie z tego sprawę, ale mimo wszystko to już mój czas. I wolę aby stało to się za sprawą wyboru niż przypadku. :)
Tak, jest kilka osób z mojego liceum, które bardzo chętnie przeszłyby do zaocznego, ale nie są pełnoletnie...
I jak już napisałam, niestety wiem, że również mogę znów poczuć tą nieprzynależność, ale lepsze jest chyba właśnie to uczucie w połączeniu z mniejszą ilością godzin nauki, niż to gdzie muszę spędzać co najmniej 6 godzin dziennie męcząc się nad przedmiotami, które prawdopodobnie mi się nie przydadzą.
Mam to szczęście i mogę liczyć na rodziców. Gdy o całym niemieckim usłyszał mój tata to po prostu powiedział, że on poprosi aby ta pani wicedyrektor, która coś takiego wymyśliła sama nauczyła się całego roku w 2 tygodnie :) Heh, tak to jest. A ja chyba już nie mam siły się szarpać. W ogóle chciałabym wspomnieć, że mnie tak naprawdę w tym liceum nie chciano. Miałam naprawdę poważny kłopot ze znalezieniem liceum. Tutaj to, że byłam rok w Stanach nie znaczy prawie nic. Nikogo nie obchodzi to, że mój angielski jest naprawdę ponad poziom licealny, że mam nawet coś fajnego do opowiedzenia - dla nich jest wszystko jedno :) I nie mówię, że spodziewałam się jakiegoś niesamowitego przyjęcia, ale myślałam, że będzie chociażby troszkę lepiej - więc niestety nikt nie jest tak naprawdę pod wrażeniem mojej amerykańskiej przygody ;)
Wiem, że w liceum na pewno dałabym sobie radę, ale nie wiem po prostu, czy chcę się męczyć - bo niestety tak właśnie teraz jest...
Dziękuję za wyczerpujący komentarz, bardzo mi miło ;)

I dziękuję wszystkim za komentarze - po raz kolejny fajnie czasem porozmawiać z ludźmi o wszystkim, co mnie męczy, hehe.


poniedziałek, 7 września 2009

Liceum

Piszę, bo dziś byłam 3 dzień w szkole. Razem licząc był to dopiero trzeci dzień. Do liceum zostałam przyjęta w zeszłą środę i w czwartek byłam już w szkole - XI Liceum Ogólnokształcącym w Białymstoku na profilu artystycznym.

Czy się cieszę? Sama nie wiem. W głowie mam naprawdę mętlik i kompletnie nie wiem, czego chcę.
Nie narzekam, że w szkole jest ciężko, że ludzie są beznadziejni, że szkoła jest taka i owaka, bo tak nie jest. Trafiłam nawet nieźle. Plan lekcji mi pasuje, szkoła jest taka, jak była przed moim wyjazdem, czyli nawał wiadomości, ale tutaj nie ma raczej zmian. Po prostu czuję się zagubiona. Ci ludzie są ode mnie młodsi, i nie - to nie jest jakaś wielka różnica, ale każdego dnia czuję się tam tak, jakbym była w ogóle nie tam, gdzie trzeba! Już nawet dam sobie spokój z pisaniem, że chemia, czy fizyka do niczego mi się nie przydadzą - mniejsza o to...
Nie wiem, po prostu nie wiem, co mam zrobić. Zaraz ktoś znów napisze, że narzekam, że nie wiem co robić, że nie umiem podejmować decyzji - i macie rację. Najchętniej teraz oddałabym się w czyjeś ręce i prosiła, aby ktoś podjął za mnie tą decyzję.
Najłatwiej byłoby niczego nie zmieniać, zostawić to tak jak jest, ale tak naprawdę nie ma tutaj rozwiązania łatwiejszego, czy gorszego.

Myślę nad liceum zaocznym. Dlaczego? Ponieważ przez cały poprzedni rok chciałam się usamodzielnić, bo siedzenie rodzicom na głowie doprowadzało mnie do szału. Wróciłam, i wcale nie jest inaczej. Dalej siedzę rodzicom na głowie, bo połączenie dziennego liceum z pracą graniczy z niemożliwością...

Na dodatek - muszę zaliczyć cały rok niemieckiego, ale to zmartwienie aktualne. I mam na to 2 tygodnie. Nie wiem, jak to zrobię i może idę na łatwiznę decydując się po prostu na zmianę liceum, bo owszem dziś jestem tchórzem, bo dziś wszystko mnie już męczy i doprowadza do szału. Nie wiem, co zrobić.


wtorek, 1 września 2009

1 września 2009r.

Dzisiaj jest 1 września 2009r.

Moja przygoda ze Stanami wydaje się w odległej przeszłości, mimo iż w Polsce jestem dopiero od jakiegoś miesiąca. Podczas tego miesiąca próbowałam się przyzwyczaić do Polski i braku zmian, musiałam się pogodzić z faktem, że zmieniłam się głównie ja. Zmieniły mnie rzeczy, które widziałam, poznałam, przeżyłam...

Dzisiaj jest mi jakoś ciężko, ale przecież nikt nie mówił, że kiedykolwiek będzie łatwo... W tym momencie zapewne powinnam być na rozpoczęciu roku szkolnego, ale tak naprawdę nie mam jeszcze szkoły. I nie zadawajcie mi na ten temat pytań, bo i tak wam nie udzielę odpowiedzi.
Tak - zamierzam dokończyć naukę i uzyskać średnie wykształcenie; nie - nie rzucam szkoły. Tak - to, z jakich powodów nie mam jeszcze szkoły jest sprawą prywatną; nie - na pewno wam nie będę nic tymczasowo tłumaczyć, chociaż byście pisali do mnie na maila, gg albo gdziekolwiek indziej.
Dlaczego to piszę i od razu się bronię? Bo wiem, że znajdą się ludzie, którzy po prostu nie dadzą temu spokoju, nawet po tym co napisałam.

I jako, że już was powiadomiłam, iż na pewno wracam do szkoły, to powiem, że wracać mi się nie chce. Chyba nikt tak naprawdę tego nie chce. Życie odbywa się głównie w weekendy, bo normalnie nauczyciele w ciągu tygodnia nie dadzą ci żyć.
Na pewno będę tęskniła za stałym i prostym planem zajęć - 7:45 do 14:30. Wtedy można nawet po szkole pracować...

Dzisiaj, jestem na nogach od 5:50. O tej godzinie wyjeżdżał mój brat, tym razem do Chin...
Po jego wyjeździe nie mogłam zasnąć i zaczęłam sprzątać...

Ogółem życie dziś, i zresztą wczoraj również, wydaje się takie szare, zbyt ulotne i pozbawione sensu.
Być może fotografia jakoś odciągnie mnie od tej melancholii.

Brakuje mi trochę moich przyjaciół ze Stanów.

Co do komentarzy:
"wiem, że to głupie, ale przeczytałam dzisiaj dokładnie całe twoje archiwum i czuję się jakbym sama przeżyła jakąś przygodę ;). kurcze dziewczyno zazdroszcze :). u mnie przedewszystkim język i cena jest barierą. Co do języka to niby umiem na poziomie wyższym niż w szkole uczyli [testy gimnazjalne z ang. 48/50pkt] ale wiem, że nie poradziłabym sobie. nie ma mowy. niestety. a pozatym pieniądze!. powiem, że żyje 'powyżej przeciętnej' byłam m.in. w Londynie, czy Paryżu, ale i tak nie miałabym czelności zaproponować rodzicą 'wymiany'. 20tys PLN? oj. to chyba dużo za dużo. :(. stany są od zawsze moim marzeniem. ale niestety, spełnie je dopiero jak będę dorosła. sorry, że tak się o sobie rozpisałam, ale chciałam się wyżalić i powiedzieć, że masz naprawdę wielkie szczęście, że Ci się udało ;). Życzę wszystkiego najlepszego w życiu, oraz studiowania w US ;). Może kiedyś spotkamy się w NYC ;). pozdrawiam :*"
Moim zdaniem decyzję o tym, czy twoich rodziców na to stać i czy byliby w stanie za wszystko zapłacić pozostawiłabym im :) Podejrzewam, że na sam Londyn poszło ok. 5 tys. zł, Paryż zapewne również coś koło tego. Najpierw porozmawiaj z rodzicami, a później się martw. Oczywiście nie musisz przecież skakać ze szczęścia, że tak bardzo bardzo bardzo chcesz pojechać. Usiądź razem z nimi, powiedz, że chciałabyś się zorientować, czy coś takiego byłoby w ogóle możliwe, przestaw im argumenty za i przeciw... Moim zdaniem tak to powinno działać. Wcale nie musisz ich przekonywać, ale zawsze warto o tym porozmawiać.

"No fajnie,odzywaj sie częściej!:)
A na tych fotkach z maxmodels to Cie nie poznałam! :)
Gdzie bylas na sesji?i w ogole jak to sie stalo?:)Pozdrawiam serdecznie!:)"

Eech, oczywiście, że na zdjęciach mnie nie poznałaś, ponieważ to nie ja. Jestem fotografem i to ja zorganizowałam tą sesję...

"Mysle, ze wszystko zalezy od miasta.
Ja np. kocham Krakow i nie zamienilabym go na jakas malutka miejscowosc w stanach, w ktorej nic nie ma i w ktorej panuje ignorancja Amerykanow. Kocham Krakow, ktory stanal w miejscu, ale wciaz mimo wszystko jest inteligencki i nastrojowy, wszedzie sa slady barwnej historii =)"

Całkowicie się z tobą zgadzam! Masz naprawdę szczęście, że mieszkasz w Krakowie :) Byłam tam raz i zakochałam się w tym mieście! Za to Białystok szybko się rozwija, aż samą mnie to teraz zaskakuje. Powierzchowne zmiany nie są tak bardzo widoczne na pierwszy rzut oka... :)

I od razu mi lepiej. Jednak pisanie bloga jakoś oczyszcza...
Dam znać, kiedy w końcu pójdę do szkoły, hehe.
A teraz na siłownię.
Pozdrawiam, komentujcie, piszcie - chętnie odpowiem na pytania.


czwartek, 20 sierpnia 2009

Już prawie miesiąc...

Minął już prawie miesiąc odkąd jestem w Polsce.
Porzuciłam stare rozżalenie i przyjęłam postawę 'trzeba korzystać z tego, co się ma'.

Ogółem zasada jest taka - nie ma co narzekać i mieć nadzieję, że Polska się zmieni, bo była jaka była, kiedy wyjeżdżałam i zbytnio się nie zmieniła. Tak ukształtowała ją przeszłość jeszcze sprzed 50, czy 20 lat. Przed Polską jeszcze długa droga i trzeba polubić to, co można tutaj znaleźć, jakoś to wykorzystać.

Nie stanę się osobą pełną goryczy, ponieważ musiałam wrócić do Polski. Sama chciałam tutaj wrócić, sama za czymś tęskniłam i właśnie na nowo odkrywam swoje miasto. Nie będę ciągle narzekać, jak to jest tutaj beznadziejnie, bo jaki jest sens? Będę tylko zanudzać moich znajomych, aż w końcu ich do siebie zniechęcę. Na swoim blogu mogę sobie ponarzekać, bo robię to raz i wyrzucam to z siebie. :)

Patrzę teraz na wszystko z większej perspektywy. Faktycznie, muszę wrócić do polskiego liceum na 2 lata, ale to coś, co muszę zrobić. Tym razem nie ustawiam sobie poprzeczki tak wysoko - to był mój problem w pierwszej klasie liceum. Przez całą edukację zbierałam czerwone paski i myślałam, że będzie identycznie w liceum, ale się rozczarowałam, co pociągnęło za sobą jeszcze gorsze konsekwencje. Teraz będzie to, co będzie. Nie będę się zadręczać ocenami, bo dla mnie głównym celem jest przecież matura, do której i tak musimy się sami przygotowywać. Więc nie szkoła, ale matura będzie u mnie na pierwszym miejscu. Gdybym nie musiała ukończyć liceum, aby zdać maturę, to już bym to zrobiła ;)
A potem zajmę się tym, co kocham - fotografią.
I jak już wspomniałam wcześniej właśnie to mnie wyciągnęło z rozgoryczenia Białymstokiem, bo tak naprawdę jest tutaj tyle niesamowitych miejsc, które powoli znikają, a na ich miejscu stawia się wieżowce, bloki, galerie handlowe... Trzeba te miejsca uwiecznić, póki mamy jeszcze czas :)

Być może, czasem będę jeszcze pisać, dawać wam znać, czy żyję, co robię. Może opiszę moje wrażenia z polskim liceum? ;)

A tymczasem zapraszam do obejrzenia mojego portfolio: www.majajaworska.maxmodels.pl


sobota, 1 sierpnia 2009

Piątego dnia...

W Polsce jestem juz piaty dzien. Dziekuje za wszystkie komentarze - zarowno pozytywne, jak i negatywne. Zdaje sobie sprawe, ze jestem maruda, ale musicie zrozumiec, ze wymiana oddzialowuje w jakis sposob na psychike. Myslalam, ze wszystko jest takie latwe i proste, ze wroce do Polski i bede od razu szczesliwa, bo tu jest rodzina, tu jest moj dom, znajomi i moje stare zycie. Niestety prawda jest taka, ze wszystko jest o wiele bardziej skomplikowane. Po wyjezdzie do Stanow nastepuje zderzenie z rzeczywistoscia - nie zobacze tego wszystkiego na tak dlugo, ale nasilalo sie to w trudniejszych momentach, kiedy bylo ciezej lub kiedy cos sie stalo. Potem odzwyczajasz sie od tego wszystkiego i mimo, ze tesknisz stajesz sie naprawde niezalezny i juz tak bardzo nie potrzebujesz wszystkiego, co bylo ci znane od urodzenia. Pod koniec wyjazdu cieszysz sie, ze mimo wszystko wracasz, ale nie zdajesz sobie sprawy, ze to powrot na zawsze i wydaje ci sie, ze zaraz czeka cie kolejna przygoda, ale niestety nie jest tak jak myslisz, bo miejsce w twojej glowie bylo wyidealizowane. Tak przynajmniej bylo ze mna. Przezylam szok, to bylo zderzenie z rzeczywistoscia - czulam sie beznadziejnie i od razu chcialam sie stad wydostac - moich znajomych nie bylo w miescie, ja nie moglam spac do 4 nad ranem, bylam na okraglo zmeczona, polskie liceum bylo nieuchronne, ludzie w sklepach niemili, nikt sie nie usmiechal... Wszystko to mnie przerazilo.

Na szczescie dzis, piatego dnia, czuje sie o wiele lepiej. Odzyskalam sily, znow czuje, ze moge duzo zrobic. To uczucie nie jest jeszcze w pelni, ale wiem, ze od tego momentu bedzie lepiej. A wszystko to dzieki mojej pasji - fotografii. Dzis asystowalam w sesji zdjeciowej w Bialymstoku i zapomnialam juz jakie to miasto jest niesamowite - ile ma ciekawych i swietnych miejsc, ktorych jeszcze nie widzialam. Zapomnialam tez, ze sa tutaj tez ludzie, ktorzy robia cos innego, cos o wiele lepszego niz mozna sie spodziewac po polskich realiach... I tacy ludzie sa inspirujacy. Kocham fotografie i kocham Bialystok, tylko musze odkryc to miasto na nowo. Polska jest inna, to tez w niej intersujace. Jest tu tyle skrajnosci, idiotyzmu, ale tym samym mozesz spotkac tu niesamowitych ludzi, ktorzy patrza na wszystko w troche inny sposob.

Jesli chodzi o kontynuowanie bloga to bede pisac poki bede miala o czym :) Niezainteresowanych naprawde nie zmuszam do czytania. Serdecznie wszystkich pozdrawiam.

PS. Wlasnie jestem w pociagu do Augustowa - przez sesje nie moglam wyjechac z rodzicami wczoraj, wiec dojezdzam dzis.

***

Widze, ze dyskusja o bagazach zaczyna sie zaostrzac, wiec wyjasnie - mowa jest o bagazu podrecznym, na ktory zwykle nie ma zadnych wozkow - wozki sa dostepne na normalny bagaz i oczywiscie, ze nie targalam moich dwoch ogromnych walizek tylko wrzucilam je na wozek! Druga sprawa jest taka, ze samolot wyladowal o 9:20, a nawet chyba 25 po, a samolot do Polski odlatywal o 9:35. Musialam wiec przejsc z terminalu na terminal, a wierzcie mi, ze lotnisko Charles de Gaulle jest jednym z wiekszych i latwo sie na nim zgubic. Na dodatek musialam jeszcze pokazywac moj bilet co najmniej 3 razy i jeszcze raz przejsc przez wykrywacz metali, a czasu mialam niewiele, wiec musialam doslownie biec z dwiema torbami, ktore nie byly takie lekkie, bo nawet jesli istnieja jakiekolwiek wozki dla bagazu podrecznego, ja nawet nie mialam czasu ich szukac... I koniec dyskusji ;)


czwartek, 30 lipca 2009

Podróż; i już w Polsce.

Niestety trochę mi zajęło wstawienie tej notki, za co przepraszam, ale dzieje się naprawdę dużo ;)

Notka pisana na bieżąco:
W końcu nadszedł czas pożegnać się ze Stanami. Jest mi i smutno, i jestem podekscytowana - zostawiam za sobą rok życia, rodzinę, która poznałam na nowo, nowych znajomych, tysiące sklepów jak Ross, Marshall's czy TJ
Maxx, hehe, ale wracam do domu, chociaż sama w tym momencie nie wiem gdzie on jest - mam na myśli fakt, że czuję się trochę zagubiona, tak jakbym podróżowała już tyle, że zapomnialam skąd tak naprawdę pochodzę. Zobaczę się w końcu z rodzicami - nawet nie wiecie, jak dziwnie było się z nimi żegnać mowiac 'do zobaczenia jutro' i naprawdę mieć to na myśli.

Jeszcze do niedawna byłam bardzo podekscytowana na myśl o powrocie, ale jak już wspomnialam trochę się pogubiłam. To uczucie, że mogę zrobić wszystko gdzieś uciekło, ale być może jestem po prostu zmęczona, sama już nie wiem. Polska znów stała sie jakimś szarym i ponurym miejscem w mojej głowie, ale mam nadzieję, że nie mam racji...

No cóz, właśnie siedzę w samolocie - po raz kolejny. Do lotów jestem już przyzwyczajona, teraz przypominam sobie mój pierwszy lot, a raczej lot do Stanow... Byłam zestresowana, że sie zgubie albo że się spoźnię albo że ktoś mnie okradnie, coś mi się stanie i milion innych bzdur! Latanie samemu nie jest straszne, ale też nie jest jakaś przyjemnoscia kiedy twój bagaż podręczny troszkę waży ;)

Apropos bagażu - jak sobie z nim poradzilam? Jak pamiętacie wspominalam coś o wysłaniu kolejnej paczki. Sytuacja nadbagażu okazała sie realnoscia, kiedy jak szalona chodzilam po sklepach, co skończyło się...hmm, chyba sześcioma parami butów i jeszcze kilkoma ciuchami (tego na szczęście było zdecydowanie mniej). Wpadłam więc na pomysł z zapłata na nadbagaż. Postanowiłam spakować jedna z walizek tak aby ważyła mniej niż 32kg (limit dla bagaży dla pierwszej klasy), druga 23kg :) Ostatecznie skończyło sie na 31kg i chyba 22kg. Za nadbagaż zapłaciłam $50, czyli właściwie tyle samo ile zaplacilabym za paczkę do Polski, któraby szła ponad 2 tygodnie.

Natomiast wspomnę jeszcze o paczce, która wysłałam ze Sparks przed moim wyjazdem - przypomne, że najpierw wysłałam ja do Chicago do biura Polameru, a oni później wysłali ja do Polski - przewidywana data dotarcia paczki do Warszawy to 2 sierpnia, więc w Polsce będzie całkiem wcześnie, ale teraz zależy, czy się do mojej paczki pełnej ciuchów przyczepia - jeśli tak wydaje mi się, że z Warszawy do Bialegostoku dotrze po ok. 2, 3 tygodniach od dotarcia do Polski, ale miejmy nadzieję, ze dojdzie wcześniej.

Więc w tym momencie czekam na wystartowanie samolotu. Lecę Air France, więc naokoło mnie są sami Francuzi :) Moj lot będzie trwał ok. 8 godzin, potem przesiadka w Paryzu i o 11:50 jestem na Okeciu! Cała podróż będzie trwać ok. 12 godzin, czyli o połowę krócej niz kiedy lecialam do Stanow - jednak wschodnie czy zachodnie wybrzeże robi różnice :)

Jak na razie nie dzieje się nic ciekawego, ale wspomnę, że kiedy szłam do bramki zaczęła się całkiem niezła burza... Lało jak z cebra! Jest już 19, więc zaraz będziemy lecieć! :) w końcu... Oczywiście w NJ dalej wilgotno, jeszcze nigdy w życiu sie tak nie pocilam! ;P

Niestety samolot jest opóźniony, co oznacza, mogę spoznic się na samolot w Paryzu, ale nie ma sie co martwić na zapas - zobaczymy jak to wyjdzie! :)

W koncu zaraz startujemy, jest 20:16, więc już raczej na pewno spoźnię się na przesiadke :) Zaraz będę oglądać 17 Again, a teraz oglądam na żywo jakiś pożar, który widzę z samolotu... Jestem bardzo ciekawa, co się stało, ale chyba sie nie dowiem :)

***

Jestem jestem chyba w jakimś piekle. Dosłownie zaraz kogoś zamorduje. Oczywiście spoznilam się na lot o kilka minut - po prostu cudownie, próbowałam wydostać się z samolotu jak najszybciej, ale jak zwykle wszyscy się slimaczyli... Kiedy zobaczyłam, że właśnie zamknęli mój lot tuż po moim biegu z moja torba i laptopem, które wbrew pozorom sporo ważą, z bólem w całym ramieniu od targania tego wszystkiego i z zaczerwienionymi dłońmi, bo ta torba jest za ciężka żeby zalozyc ja na ramię, miałam łzy w oczach - jakiś gość z usmiechem na twarzy i połamanym angielskim z mocnym francuskim akcentem powiedział mi gdzie mam pójść, ale mnie to już mało obchodziło. Byłam cała spocona, zmęczona, ręce miałam odtretwiale, a i tak się spoznilam, mimo ze biegłam przez pól lotniska. Super. Oczywiście to nie koniec mojej przygody i w dalszym ciągu chętnie bym kogoś zamordowała.

Gdy w końcu dostałam się na środek terminalu, gdzie miałam dostać nowy bilet moje dłonie po prostu piekly. Oczywiście czekając w kolejce powstrzymywalam łzy, bo byłam po prostu wsciekła. W końcu nadeszła moja kolej i dostałam nowy bilet - na 12:40!!! O tej godzinie powinnam być już w Polsce... Spytałam, czy mogę jakos zadzwonić, bo muszę powiadomić rodziców o zmianie lotów i tu zaczął się prawdziwy cyrk. Na początku pan dal mi darmowa karte i wskazał mi drogę do telefonów po drugiej stronie terminalu, gdy w końcu sie tam dotargalam oczywiście zrobiłam wszystko według instrukcji na karcie, które na całe szczęście była po angielsku... Wybilam numer i po drugiej stronie słyszę nagrana po francusku wiadomość. Zajebiscie. Idę więc do najbliższego pracownika, ale to oczywiście jakaś durna pinda, która siedzi przy biurku w salonie dla klasy ekonomicznej i gowno ja ta obchodzi. Już naprawdę poirytowana
właściwie nie niose torby tylko ja kopie. Dotelepalam się do łazienki, ale oczywiście nie spakowalam żadnej bluzki, ale miałam za to szorty, więc je założyłam... Potem sama nie wiem dlaczego dotargalam się do mojej bramki, która jest już po kompletnie drugiej stronie terminalu... Ale przecież musiałam jakos powiedzieć rodzicom, ze mnie w tym samolocie o 11:50 nie ma... Więc dotargalam sie do tego powalonego centrum obsługi i spytałam gościa, który stał czy mógłby mi pomoc, bo ja już nie mam siły. On powiedział, ze to jego przerwa na lunch, ale i tak mi pomógł - to jedyna mila osoba, jaka tu spotkałam... Podszedł ze mną do telefonu i sam zadzwonił i powiedział, że ta nagrana wiadomość mówi, że linia jest zajęta i muszę spróbować pozniej. Pan mi nawet zaoferował, żebym zadzwoniła z jego komorki, ale wiedziałam, ze to będzie drogo i powiedzialam mu, ze sobie poradzę, więc teraz siedzę tu przy telefonie i
próbuje dzwonić... Na rękach mam odciski, jestem spocona, zmęczona i mam dosyc targania moim toreb, ale i tak ewnie będę musiała wrócić do tych debili z obsługi klienta, bo nie mam co zrobić. Najlepsza przesiadka w moim życiu. Takiego cyrku to ja jeszcze nie przezylam...

W końcu zadzwoniłam do rodziców, ale oczywiście nie za pomocą karty, ktora dostałam od Air France, ale za pomocą mojej karty platnicznej... Wychodzi na to, ze mimo iż to ich samolot był opóźniony i właśnie dlatego spoznilam się na ten lot, to jeszcze musiałam placic za telefon do Polski. Doprowadza mnie to do szalu. Z moja mama rozmawiałam może 20 sekund, bo nie mam też zbyt wiele na koncie...

Teraz w końcu jestem przy bramce F22. Do wejścia na poklad mam jeszcze ponad 40 minut, a do samego wylotu jakieś poltorej godziny... Trafia mnie szlag, bo już za jakieś pól godziny byłabym w Polsce... Mam dosyc.

***

No cóz, teraz naprawdę będę za jakieś pól godziny w Polsce. Jest 14:28, samolot ma lądować o 14:55. Zastanawiam sie, jak moi rodzice zabili te 3 godziny... Spytam, jak już dotre.

Wyglądam jakbym nie spała przez kilka dni... Spałam tylko troszkę w drodze do Paryza, ale głównie oglądałam filmy, bo ciężko było mi sie jakos wygodnie ułożyć. Obejrzalam '17 Again', 'I Love You, Man' i poczatek 'Duplicity'.

***

I teraz już jestem w Polsce... Jak jest? Chyba dobrze. Przyleciałam do Polski w poniedziałek ok. 15 i już wieczorem byłam w Białymstoku.

Oczywiście jak wróciłam do spałam następnego dnia do 15, a potem nie mogłam zasnąć do 4 nad ranem - tak samo było dzisiaj. Na szczęście już nie wstaję o 15, tylko ok. 11... System mam trochę rozregulowany, ale zapewne już niedługo się przyzwyczaję.

A jakie są moje wrażenia? Polska mnie irytuje. Irytują mnie ludzie, irytuje mnie zacofanie... Mimo, że Białystok bardzo się rozwinął od mojego wyjazdu, to dalej jest tym samym miastem, ludzie się nie zmienili. Po co komu nowe galerie, nowe sklepy, nowe ulice itd... To wszystko będzie i tak wyglądało tak samo.

Denerwuje mnie brak rzeczy, do których się przyzwyczaiłam. Nie mogę już pójść do Jamba Juice lub Keeva Juice, nie mogę pójść do Starbucks (chyba, że pojadę do Warszawy...). Sklepy a ciuchami też są trochę irytujące. Wszystko wydaje się droższe.

Sama nie wiem, może po prostu patrzę na wszystko zbyt krytycznie i wiem, że troszkę mi zajmie się przyzwyczaić do tych nowych realiów.
Wiem jednak jedno - mieszkać i studiować w Polsce nie planuję :)

Pozdrawiam, tym razem już z Polski.

PS. Dziękuję wszystkim za głosy w ankiecie! Wydaje mi się, że będę kontynuowała prowadzenie bloga, ale zobaczymy, jak to wyjdzie :)


sobota, 25 lipca 2009

Ankieta i zdjęcia

Na początku chciałabym podziękować za tyle głosów w ankiecie... Nie spodziewałam się tak szybkiej odpowiedzi. Ankiety jeszcze nie zamykam - będzie otwarta przez kolejne 6 dni, więc proszę o wasze głosy!

***

Oczywiście zapomniałam o zdjęciach w poprzedniej notce, więc teraz nadrabiam zaległości ;)

W Polskim sklepie w Jersey:


Liberty Island:


Coney Island i Times Square nocą:


Brooklyn Bridge, Wall Street i Ground Zero (tylko jedno zdjęcie, bo nie ma tam czego właściwie oglądać); zdjęć z Soho nie mam żadnych, bo już wtedy padał deszcz, a ja nie chciałam pomoczyć aparatu :)


sobota, 11 lipca 2009

Sparks vs. Clifton (i reszta NJ), czyli zachodnie, a wschodnie wybrzeże... Plus milion nowości.

Różnice między dwoma wybrzeżami zaczęłam już zauważać tej samej nocy, kiedy tu przyleciałam. Aktualnie mieszkam w Clifton, ale szczerze powiedziawszy tutaj to nie robi zbytnio różnicy, bo granice między miastami są dla mnie właściwie niewidoczne. Być może głównym powodem jest fakt, że tu nie mieszkam, ale te wszystkie miasteczka są ściśnięte obok siebie, może czasem musisz przejechać się kawałek autostradą, ale mimo wszystko tak właśnie było też w Sparks, które było zdecydowanie większym miastem.

Wschód wydaje mi się...starszy, i patrząc na historię Stanów jest starszy. O ile Sparks i Reno wydawały się porządne, ułożone, wszystko na swoim miejscu to tutaj jest trochę inaczej. Płyty chodnikowe się wykrzywiają, niskie murki są popękane i rośnie na nich mech, słupy elektryczne są drewniane. Jest jakoś inaczej.

Oczywiście zaznaczam, że oceniam wszystko z mojego punktu widzenia, a byłam przecież w Nevadzie - odwiedziłam miasta bardziej na zachód, jak San Franciso, czy Los Angeles, ale w nich nie mieszkałam. Mogę więc oceniać to jako Sparks/Reno vs. New Jersey - nie chcę, abyście myśleli, że w San Francisco jest tak samo, jak w Sparks, bo są ogromne różnice!

Stany Zjednoczone są ogółem krajem, w którym mieszka ogromna mieszanka narodowości, ale w Sparks/Reno można było spotkać więcej Meksykanów lub ludzi z Ameryki Południowej, niż innych imigrantów. Oczywiście większe metropolie na zachodzie (znów SF i LA) mają więcej imigrantów i geograficznie, i historycznie jest tam więcej imigrantów z Azji. Natomiast tutaj możesz spotkać mnóstwo Polaków i innych Europejczyków. Jak wiecie mój wujek i ciocia też przyjechali tutaj już dawno temu z Polski, mają polskich znajomych, są tutaj polskie sklepy (w którym właśnie byliśmy), polski bank Wawel. Jedno z miast jest zamieszkane w 80% przez Polaków, tutaj nie musisz nawet znać angielskiego! Być może nie powinnam być tym tak zaskoczona, ale po 11 miesiącach szukania polskich napisów, nazw, nazwisk czy czegokolwiek innego w Sparks/Reno dostałam tutaj oczopląsu i jeszcze do teraz nie wiem do końca, gdzie jestem, bo czuję się jak w Polsce. Ludzie naokoło mnie mówią po polsku w sklepie, widzę polskie produkty - tylko brakuje mojego Białegostoku i rodziny :)

***

Jak nie przytyć w Stanach?

W końcu dostałam pytanie o wadze i wcale nie uważam żeby było głupie ;) Przed moim wyjazdem sama zastanawialam się, czy przytyje, dla mnie to również było jedno z pytań które najchętniej sama chciałabym zadać, ale wystarczylo popatrzeć na czyjeś zdjęcia z początku wyjazdu i pod koniec...

Ja w Stanach nie przytylam. A raczej przytylam, ale jeśli o mięśnie - wszystko dzięki Team Sports, ba które zdecydowałam się w pierwszym semestrze plus trochę biegania w cross country.
Jeśli chodzi o jedzenie to nie mogę powiedzieć, że odmawialam sobie fast foodów, słodyczy czy innych kalorycznych produktów :) Po prostu cwiczylam i wszystko od razu zrzucalam. Teraz, podczas mojego pobytu w New Jersey urosła mi malutka oponka, hehe, bo nic innego tu nie robię tylko jem, ale po powrocie do Polski w końcu sie poruszam ;) I przypominam, że wracam już w ta niedzielę, w Warszawie będę w poniedziałek o 11, a potem jeszcze dojazd do Białegostoku.

Posumowujac - jeśli nie chcesz przytyć w Stanach musisz sie troszkę napocic - dosłownie, nie w przenosni :)

***

Nie w zeszła, ale w jeszcze jedna niedzielę przed wybralismy się na statue wolności. Co tu dużo opowiadać? Na wyspę doplywa sie ferry, najpierw zatrzymuje się na Ellis Island, na której nie byliśmy, bo jest tam tylko muzeum, a później na Liberty Island. Niesety na statuę wchodzic nie można, chyba, że zrobi sie bezpłatna rezerwacje dwa tygodnie przed o czym nie mieliśmy pojęcia. Pochodzilismy więc po wyspie, porobilismy zdjęcia i potem zajechalismy do restauracji Wawel na obiad - zjadłam niezłego schabowego ;)

Natomiast w zeszły weekend pojechaliśmy na biwak w stanie Nowy Jork. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce w piątek oczywiście lało... Nie dojże wilgotność jest tutaj zabójcza to jeszcze zaczęło padać, więc pierwsza noc spędziłam wdychajac wodę, hehe... Następnego dnia obudzilam się oczywiście w złym humorze, bo wszystko w namiocie wydawało się mokre, ale szybko mi przeszło, wzięłam prysznic, słoneczko zaczęło wszystko suszyć i już było super :)

I tak zaczyna się ten tydzień - mój ostatni tydzień w New Jersey/Nowym Jorku. W poniedzialek spedzilam pol dnia w sklepie (wlasnie tak robie zakupy, hehe). Jak już kiedyś wspominalam mam również rodzinę na Brooklynie, miałam pojechać do nich na kilka dni zaczynając od wczoraj (wtorek), ale niestety deszcz zrujnował moje plany. Więc w Nowym Jorku jestem dzisiaj (sroda) i zostaje tu do jutra - będę nocować u mojej rodziny na Brooklynie.

Własnie wracam metrem z Coney Island. Posiedziałam trochę na plaży, przeszłam się po drewnianym chodniku i właśnie teraz wracam. Wcześniej przeszłam się trochę po Brooklynie i po Greenpoincie. Oczywiście polskich sklepów było mnóstwo! Polski można było usłyszeć na każdym rogu...

Jutro planuje przejść most Brooklynski i potem przejść się do dzielnicy finansowej, na Wall Street, może trafię na Ground Zero, przejdę się po China Town i Soho, a później zobaczę Flat Iron Building. Na koniec pójdę obejrzeć Empire State Building. Nie wiem tylko co zrobię z moja torbą, która tu ze sobą przytargalam ;) Ale na pewno coś się wymyśli.

Jestem już trochę zmęczona, ale mam jeszcze sporo do przejechania metrem... Potem może pójdę na manicure, jeśli znajdę po drodze jakiś salonik... I wracam na Brooklyn zobaczyć się z ciocia, bo rano była w pracy.

***

I jak poszły mi plany na dziś? Nie do końca idealnie... Co prawda przeszłam most Brooklynski, byłam na Wall Street, przeszłam się po Soho i dojechalam do Ground Zero (gdzie właściwie nie ma nic oprócz budowy...).
Kupiłam nielimitowany bilet na jeden dzień, więc dzisiaj jeździłam metrem cały czas. Kiedy miałam iść na Empire zaczęło padać, potem nie mogłam znaleźć stacji metra więc zmoklam. W końcu zobaczyłam sklep Forever 21 i postanowiłam się tam schować w nadziei, ze zaraz przestanie padać, ale niestety nie przeszło. Powinnam wspomnieć, że jestem w szortach i bluzce na ramiaczkach... Później zaszlam jeszcze do Victoria's Secret i H&M, bo były po drugiej stronie ulicy. I wtedy zadzwoniłam do cioci żeby sie dowiedzieć czy jest sens iść na Empire i tak jak myślałam wszystko jest odkryte więc nie tylko bym zmokla ale pomoczylabym aparat... Więc niestety tym razem na Empire nie wejdę, ale na pewno tu jeszcze przyjadę - i to pewnie nie raz.

Teraz wracam metrem na Brooklyn, bo musiałam tam zostawić bagaż, ale przecież kupiłam kartę dzienną na metro, więc ja wykorzystam! :) Jestem zmęczona i mokra, hehe. Całe szczęście, że mam ciuchy na zmianę. Ach, jak pomyślę sobie o ciepłych jeansach i suchej bluzce! Hehe, najgorsze jest to, że w podziemiach metra jest gorąco jak w piekle... Naprawde nie przesądzam. Można tu dostać szału - metro ma zwykle klimatyzację, więc jest chlodno, a czasem nawet za zimno więc coś zakladasz, a potem wysiadasz na stacji i jest tak gorąco i wilgotno, że po prostu momentalnie jesteś spocony.

Teraz na zewnątrz nie jest tak zimno, ale jest chlodno. I oczywiście teraz w metrze robi mi się za zimno, bo mam caly sweter mokry :) Oczywiscie włosy mam też mokre...

Wczoraj byłam na Times Square nocą, pojechałam metrem z kolega mojej kuzynki, żeby nie jechać samej. Trochę pochodzilismy, ja porobilam zdjęcia, ale było cholernie gorąco i wilgotno i pot po prostu że mnie sciekal, hehe...

Już właściwie niemoge się doczekać żeby dojechać do Jersey. Jakos tam bardziej czuję się jak w domu, a nie szlajac się po NYC. Mimo wszystko cieszę się na powrót do domu! To już w ta niedzielę!

Zobaczymy, czy uda mi się wcisnąć rzeczy z 'nadwagi' moich walizek do torby, która kupiłam :) Nie jest duża, bo będę ja brac na pokład samolotu, ale jeśli coś się nie zmieści to wypakuje to na lotnisku i poproszę ciocie i wujka żeby mi to przeslali ;)

***

Dzisiaj już piątek, długo mi zajęło zebranie się z tymi notkami, ale jakoś się udało ;) W niedzielę już wylatuję, zdecydowałam, że jeśli coś to po prostu zapłacę za nadwagę mojej walizki, więc będę miała o 9kg więcej miejsca, ale być może uda mi się spakować w sam raz - zobaczymy.
Jutro jedziemy na zakupy, a pojutrze będę się już pakować - pewnie zacznę jutro.

Teraz idę już spać, bo jest już po 23.
Pozdrawiam!

PS. Zastanawiam się, czy mam pisać po moim powrocie, ale nie wiem, czy ktokolwiek będzie to czytał, dlatego na górze strony dodałam ankietę i bardzo proszę o wasze głosy!


Jak to jest z tęsknotą...

Nadszedł czas na notkę o moich uczuciach, hehe. Wiedziałam, że będzie mnie to czekało i pisanie o moich uczuciach mi nie przeszkadza, o ile jest o czym pisać.

Czy tęsknię za moją host rodziną?
Jeśli mam być szczera, to nie. Chociaż szukałam w sobie tej tęsknoty, tego smutku za nimi, jakoś nie potrafię tego znaleźć.
Jestem wdzięczna za ten czas, który ze mną spędzili, że poświęcili się dla obcej osoby z innego kraju, ale nie ma między nami silnych więzi. Głównie dlatego, że rodzina była taka jaka była.

Ann była humorzasta i czasem swoje humory wyżywała na nas - na Jessice, Allanie i mnie...
Allan nie okazywał uczuć, ale można było z nim pogadać, jeśli miało się jakiś problem - to właśnie jemu powiedziałam, że zastanawiam się nad zmianą rodziny (to ja jako pierwsza się to zdecydowałam z naszej dwójki - ze mnie i Sandry, żeby zmienić rodzinę, ale nie pociągnęłam tego do końca) i on przyjął to spokojnie i powiedział, że jeśli nie czuję się w ich domu szczęśliwa to on rozumie.
A co do Jessici... Ech, typowa 16-latka. Czasem doprowadzała mnie do szału - była przemądrzała i była straszną plotkarą. Nawet gadała o mnie jakieś bzdury w jej szkole, co w ogóle było jakąś chorą sytuacją, bo nawet nie chodziłyśmy do tej samej szkoły. Kiedy się pokłóciłyśmy ona pisała wiadomości do mojego byłego chłopaka i pisała w opisach na myspace, czy facebooku, że z nim rozmawia. Po prostu dziewczyna była wredna i miała wiele swoich problemów, jak chorobę dwubiegunową i ADHD...
No i Kane - chyba jeden z najbardziej irytujących 3-latków, które znam... To było naprawdę trudne dziecko i to powie ci każdy - nawet jego rodzina. Miał swoje momenty, kiedy było fajnie, ale naprawdę często się darł i kłócił.

Sama nie wiem, dlaczego za nimi nie tęsknię. Po prostu naprawdę się do nich nie przywiązałam. Oczywiście są to moi znajomi i chętnie ich kiedyś odwiedzę.

Prawda jest taka, że za nikim tak bardzo nie tęsknię. Być może jeszcze to do mnie nie dotarło, że wyjechałam, być może to się zmieni, jak dotrę do Polski, ale po prostu jakoś udało mi się zaakceptować ten fakt, że tak już musi być i nie ma jak tego zmienić. Jest mi smutno, bo życie niestety już tak działa, że prawdopodobnie kilku osób już nigdy nie uda mi się spotkać, ale jakoś to również zaakceptowałam. Przygotowywałam się do tego momentu kilka miesięcy i naprawdę musiałam się opanować, bo zwykle przy takich pożegnaniach wybucham niekontrolowanym płaczem i ciężko mi to zatrzymać ;) Więc tym razem obiecałam sobie, że płakać nie będę i nie płakałam.

Możecie mi powiedzieć, że jestem bez emocji, ale to dla mnie o wiele lepszy układ :)

I możecie zadawać pytania, możecie mnie też oskarżać i nazywać królową lodu, hehe, ale mimo wszystko mam uczucia, tylko jakoś udało mi się zaakceptować fakt, że mój czas w Sparks dobiegł końca.


piątek, 10 lipca 2009

Nowy Jork, cz. 2

Wczoraj po raz kolejny wybrałam się do Nowego Jorku, tym razem pojechałam sama. Sprawozdanie pisałam na bieżąco - dlatego właśnie ta notka pojawi się już dziś, a nie jutro - jest po północy, a ja jestem zmęczona... ;)

***

Właśnie jestem w drodze do Nowego Jorku - jadę oczywiście autobusem. Pani kierowca chyba ma zły dzień, bo nawet sie na mnie nie spojrzała ani sie do mnie słowem nie odezwała kiedy kupowalam bilet... Hehe, no cóż, przeżyje! Ciocia podwiozla mnie na przystanek i też mnie odbierze - mam do niej zadzwonić jak już będę wsiadać do autobusu na Port Authority.

Plany na dziś? Pojechać do LaGuardia Community College. Wybiorę sie metrem, bo jest niestety w Queens. Pochodzić trochę do Nowym Jorku, pójdę do H&M, poszukam jakiś małych fajnych sklepików :) Aach, a miałam skończyć z zakupami. No trudno! I oczywiście bede robić duuuzo zdjęć. Jest 9:32, planowany powrót ok. 19,20. Zależy kiedy mi sie znudzi (nigdy) albo kiedy odciski na stopach będą nie do wytrzymania, hehe. Mam na sobie Conversy, ale mam też buty na zmianę...

Pierwsza rzecz, która zrobię na miejscu to kupię kawę, hehe.

***

Tym razem pisze z metra. Właśnie wracam z LaGuardia Communiy College, moja wizyta nie trwała zbyt długo. Trochę sie dowiedziałam, ale wiekszosc już wiedziałam. Jeśli chciałabym studiować w Stanach potrzebowalabym 20 tys. dolarów na koncie jako dowód, że będę mogła sie utrzymać. Uwielbiam to miasto, jest niesamowite, naprawdę chciałabym tutaj sie uczyć i być może byłoby mnie stać na jeden rok, ale to tylko rok. Mam co prawda jeszcze trochę czasu na decyzję, muszę na pewno porozmawiać z rodzicami. Sama nie wiem, jak to będzie. Być może pójdę gdzieś na studia i sie przetransferuje do LaGuardia później? Zobaczymy. Teraz muszę przestać o tym myśleć i cieszyć sie Nowym Jorkiem. Nie zgubilam sie w metrze! Dojechalam tam gdzie miałam dojechać, a teraz wracam na Manhattan. Jeden przejazd metrem kosztuje $2,25.

Zastanawiam się, czy wysiąść na Port Authority czy Times Square, hmm, Port Authority! To następny przystanek.

***

Już po 13 - czas na lunch :)

Jestem właśnie w Burger Kingu, jem Chicken Fries, w zdrapce od Transformers wygrałam Whopper'a Jr - mój ulubiony, ale teraz i tak dostałam jakos za dużo jedzenia... Chyba babka bez pytania powiększyła mi zestaw - patrząc po cenie :)

Zapedzilam sie na skrzyżowanie 43 z 10 aleja, pochodzilam porobilam zdjęcia, właściwie nie miałam planu i teraz zdecydowałam sie dojść na 5 aleje do H&M.
Niestety muszę zjeść jeszcze trochę tego żarcia... Głupio mi tyle wyrzucać ale wiadomo - to Ameryka.

Odciski na drugiej stopie w koncu mam, hehe. Wcześniej miałam je tylko na prawej... Na szczęście wzięłam ze sobą plastry, hehe. Ja tu o odciskach, a to pewnie nikogo nie interesuje, hehe...

Mam jeszcze trochę czasu, a nawet więcej niż trochę i już mi sie tu nie chce siedzieć... :)

***

Miałam racje. Na 5 alei są dwa H&M'y!

Właśnie stoję w kolejce do przymierzalni :) W ostatnim kupiłam tylko sukienkę za $10, a w tym zdecydowałam sie na stroj za $10.

Teraz jestem w Central Parku. Jestem padnieta, hehe, bolą mnie nogi, nie chce mi sie chodzić, więc posiedze tu sobie jakaś godzinkę, ale możliwe że zaraz zmienię miejsce, bo przyszła tutaj jakaś gromada niemieckich studentów z wymiany... A skąd wiem? Bo oczywiście wszyscy mają takie same koszulki...

Jakieś dziewczyny, nie te studentki z wymiany karmią wiewiorke i je im z rąk... Narawde fajnie to wygląda!

Najwidoczniej mam dziś szczęście, bo ta sama wiewiórka postanowiła sie wokół mnie pokrecic i zjeść ogryzek od jabłka, który leżał dosłownie pól metra przed moimi nogami :D

No dobra, ja sobie teraz trochę poczytam i za jakieś pól godziny wyrusze do Port Authority Bus Station.

Haha, nie wiem czy ja jakos dobrze pachne czy jakos dziwnie wyglądam, ale teraz podlecial do mnie śliczny ptaszek i był ode mnie jakieś 20 centymetrow... Oczywiście powoli złapałam za aparat i zrobiłam kilka zdjęć.

***

No i niestety muszę dopisać koniec historii ;)
Po tym, jak wytelepałam się z Central Parku to oczywiście musiałam się pogubić. To znaczy nie zgubiłam się w Nowym Jorku, bo naprawdę ciężko jest się zgubić na Manhattanie - układ ulic jest naprawdę banalny, ale ja zapomniałam na przy której alei był ten dworzec... Wiedziałam, że na pewno przy 42 ulicy, ale nie wiedziałam przy którym skrzyżowaniu. Byłam pewna, że gdzieś przy 3 alei, czy coś takiego, więc tam właśnie poszłam - z 57 i 6 musiałam dojść na 42 i 3, więc był kawałek drogi. Oczywiście dworca nie mogłam tam znaleźć. W końcu pomyślałam, że to musi być gdzieś wyżej, ale kiedy byłam już na 42 i tuż przed Broadway'em po prostu zadzwoniłam do cioci, żeby spytać i okazało się, że to 42 i 8 - więc na całe szczęście tak dużo już nie musiałam iść. Nóg nie czułam, odciski bolały niemiłosiernie i cieszyłam się, kiedy w końcu dotarłam na dworzec.

Niestety to nie był koniec moich przygód... Miałam wracać autobusem nr 190, ale nie miałam pojęcia, że jest parę linii tej 190 i nie każda jedzie do Rutherford - tam, gdzie miała mnie odebrać moja ciocia. Oczywiście wsiadłam nie do tego autobusu, co trzeba, co okazało się na przystanku końcowym, ale pani kierowca była na tyle miła, że mnie podwiozła na przystanek skąd odjeżdża właściwa 190tka i dała mi taki jakby bilet zastępczy, żebym nie musiała płacić podwójnie. Po jakiś 10 minutach w końcu pojawił się autobus, wytłumaczyłam kierowcy mój bilet i spytał, gdzie jadę - pewnie żeby się upewnić, czy tym razem trafiłam do właściwego autobusu. Na szczęście tak... Hehe, zmęczona, dosłownie padnięta, wsiadłam do autobusu, w końcu zadowolona, że jestem już na dobrej drodze. Jak dotarłam na dworzec w Rutherford to zadzwoniłam do cioci i przyjechali po mnie po jakiś 10 minutach. Oczywiście siedziałam na stacji czując się głupio przez te wszystkie moje 'wypadki', jak małe dziecko, hehe. Aż Zuzia musiała wyjść po mnie z samochodu, bo ich nie widziałam - zamyślona w swoim świecie, zastanawiając się, jak mi się udało zgubić dwa razy w ciągu tego samego dnia, ale jakimś cudem nie zgubiłam się w metrze.
Acha, pamiętam też, że jakiś idiota przejechał na czerwonym świetle i gdyby nie to, że postanowiłam iść wolno to by mnie potrącił... Na dodatek jeszcze mi spojrzał w twarz.
Ogółem dzień był pełen wrażeń i bardzo, bardzo męczący. Naprawdę dosłownie nie czułam nóg, nic nie czułam. Nic mi się nie chciało robić, wszystko mi było jedno. Ale później dostałam michę z zimną wodą na nogi, zjadłam pierogi, obejrzałam film i padnięta poszłam spać.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia:


Dzisiaj niestety obudziłam się trochę za wcześnie jak na mój gust, hehe, ale trudno. Niestety moje stopy są dalej obolałe, ciężko było mi dziś chodzić, bo nie mogę wyginać stopy, hehe... Jutro powinno być lepiej. Dziś właściwie nie robiłam nic - w końcu zajęłam się moim laptopem, byczyłam się w łóżku, czytałam książkę, a później poszłyśmy znów do TJ Maxxa, bo Zuzia musiała kupić prezent koleżance na urodziny i oczywiście dla mnie skończyło się to kupnem kolejnej pary butów. Masakra, hehe.

Jutro też zbytnio nie zamierzam nic robić. Wieczorem idziemy na basen do znajomych wujka i cioci, i to właściwie wszystko.

A teraz dobranoc, bo zaraz chyba mi się same oczy zamkną...


wtorek, 7 lipca 2009

New Jersey i Manhattan

Od razu chciałabym przeprosić, że tak długo mi zajęło napisanie notki, hehe, ale jak to zwykle bywa w nowym miejscu - zawsze jest co robić!

***

Na początek mam dwie notatki z mojego iPoda. Niestety nie opisałam całej podróży, bo po pewnym czasie odezwała się moja choroba lokomocyjna i jedyne co mogłam zrobić to zamknąć oczy i o tym nie myśleć... Za to zaczęłam już z rana w dzień mojego wyjazdu.

Sama nie wiem, jak opisać to, co czuję... Uczucie jest na pewno co najmniej dziwne - obudzić sie w łóżku, w którym budziles sie przez ostatnie 11 miesięcy i zdać sobie sprawę, że to już ostatni raz. Prawdopodobnie już nigdy nie zobaczysz tego domu i nie ważne, czy wrócisz czy nie - wszystko i tak będzie inne.
Staram sobie przypomnieć ostatnia noc w Polsce, ale jest mi ciężko... Wydaje mi sie jakbym nie była w domu kilka lat.

Wiem, że nie mogę nic zrobić, nie mogę zatrzymać tego procesu - muszę wyjechać, nawet więcej - chce wyjechać, ale jest mi po prostu ciężko.

Ten rok był naprawdę niesamowity, ludzie często mnie pytają, co z tego mam, oprocz oczywiscie jezyka, skoro muszę powtórzyć druga klasę, często nie zdając sobie sprawy, że to coś więcej niż język - to ludzie, to miejsca, to coś innego, coś co nauczy cię samodzielności i podejmowania własnych decyzji - wierzcie mi, nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz i mimo, że wiedziałam to jeszcze przed moja wymiana ten wyjazd był idealna praktyka tej teorii.

Wczoraj i dziś to dni pozegnan. Niestety wiem, ze niektórych ludzi nie zobaczę już nigdy w życiu. Jest mi z ta myślą ciężko, ale nie pozwalam sobie na rozklejenie sie... Wtedy byłoby mi tylko ciężej sie pozbierać - znam sama siebie :)

Jest 8 rano - właśnie po raz ostatni zadzwonił mój alarm. Plany na dziś: wziąć prysznic, spakować resztę rzeczy (walizki mam już spakowane), pożegnać sie i wylecieć do Newark!
Podobno w Jersey/Nowym Jorku jest straszna wilgoć, a oczywiście w Nevadzie jest zawsze baardzo sucho (jeden z powodów dla których cieszę sie z wyjazdu - moja skóra nie będzie aż tak sucha!), więc zobaczymy, jak to będzie!

No cóz, pora wstawać! Ciągle sobie powtarzam, że wszystko będzie dobrze. I musi być! :)


***

Właśnie jestem w samolocie. Tak jak sobie obiecalam nie płakałam i nie mam zamiaru teraz zacząć... To dziewne, bo wiem, że będę za nimi tesknic, ale jakos tego nie odczuwam. Być może jakos udało mi się to powstrzymać albo po prostu nauczyłam sie akceptować wiele rzeczy - między innymi fakt, ze tak już musi być. Lepiej jest brnąć do przodu niż żyć przeszłością.

Przed lotniskiem pojechaliśmy do Jimboy's i Ann kupiła nam lunch. Jimboy's to fast food z jedzeniem meksykanskim i zjedlismy tacos :) Sam Lilla pojechała z nami.

Najpierw lecę do Salt Lake City. Oczywiście jak zwykle trochę sie denerwuje, ale wiem ze wszystko będzie okej. Nie ma właściwie o czym pisać, więc napisze z Salt Lake City.
Acha, pomijając fakt, ze siedzi za mną niesamowicie irytująca kobieta, która w kółko się zachwyca widokami z Reno... Hehe...



***

Po przebyciu ponad 3 tysięcy kilometrów na lotnisko w Newark przyleciałam w środę, a raczej w czwartek (2 lipca) po północy :) Jak już wspomniałam podróż była męcząca z powodu choroby lokomocyjnej...

Z lotniska odebrał mnie mój wujek, było naprawdę śmiesznie w końcu mówić po polsku! Jak dojechaliśmy do ich mieszkania to poszłam spać, chociaż nie było łatwo... Nie mogłam zasnąć gdzieś tak do 4 nad ranem, a następnego dnia się obijałam.

4 lipca - słynny 4th of July, Independence Day - poszliśmy obejrzeć fajerwerki, był piękny widok na Nowy Jork, ale wiadomo jak to fajerwerki - zawsze to samo :) Chociaż niektóre z nich były naprawdę piękne!



W niedzielę pojechaliśmy do Nowego Jorku na Manhattan - ja, moja starsza siostra cioteczna i mój wujek. Oczywiście pojechaliśmy autobusem - kosztuje ok. $4 w jedną stronę i jazda trwa ok. 20, 30 minut. Dojeżdża na Grand Central, więc w centrum NYC.

Byliśmy na Times Square, przed Rockefeller Center, na 5 alei, w Central Parku... Udało nam się całkiem sporo zobaczyć, a tak właściwie to tylko spacerowaliśmy :) Nogi nam odpadały po całym dniu! Ale zakochałam się w Nowym Jorku - było właśnie tak jak to sobie wyobrażałam - wielkie miasto, ale ma w sobie to coś, coś co zawsze ciągnęło mnie do większych miast. Kocham te wysokie budynki, tłumy ludzi, różnorodność, wszystkie narodowości, nawet brudne ulice :)
Pamiętam jak wyszliśmy z Grand Central na ulicę i Maja się zamknęła. Z otwartą buzią gapiłam się na wszystko i wydawało mi się, jakbym śniła. Wiem, że to brzmi głupio, ale chciałam odwiedzić Nowy Jork od zawsze i było mi ciężko uwierzyć, że w końcu tam jestem. Oczywiście mogłabym tam zostać... ;)



Po Nowym Jorku byliśmy naprawdę zmęczeni, ja z Zuzią (moją starszą siostrą cioteczną) spałyśmy trochę dłużej i mimo, że plan dnia był trochę inny, niż ostatecznie nam wyszło, to i tak dobrze się bawiliśmy. Na początku mieliśmy pojechać na zakupy, a potem nad ocean, ale wiadomo wszystko się opóźniło, więc ostatecznie pojechaliśmy na zakupy do Marshalls, TJ Maxx i się trochę obkupiłam, hehe.

Dzisiaj nie mam żadnych planów. O ile wczoraj mój wujek miał jeszcze wolne i ciocia pracowała, to dziś pracują oboje.
Myślałam nad jakimś spacerem, ale zobaczymy jak to wyjdzie - jest dopiero 12. Chciałabym od razu zaznaczyć, że nie jestem w Wyckoff, tylko w Clifton. Moje wujostwo przeprowadziło się z Wyckoff do Clifton na 2 miesiące do mniejszego mieszkania, ponieważ mają dom. To mieszkanie jest tylko tymczasowe.

Jutro jadę znów do Nowego Jorku, tym razem sama. Chcę również zajechać do LaGuardia Community College, gdzie mają fotografię jako major i zorientować się, jakie mają wymagania, ile by mnie to wszystko kosztowało, itd. Być może jednak ostatecznie uda mi się studiować w NYC - ale zobaczymy! Wszystko zależy od pieniędzy. Niestety dla mnie to jest największa bariera, ale mam jeszcze 2 lata, a nawet 2,5 roku (zapisy na semestr jesienny kończą się w marcu, a ja będę zdawać maturę w maju i będę musiała poczekać na wyniki i na dodatek wszystko przetłumaczyć, więc jeśli już to będę się wybierać na semestr wiosenny) na zarobienie i odłożenie pieniędzy.
Być może ten blog będzie żył trochę dłużej niż mi się wydaje... ;) Ale wiadomo, to wszystko zależy od was i od tego, czy będzie wam się chciało czytać moje wypociny :)

Pozdrawiam wszystkich!

Achaaa, jeśli się nudzicie, bo wiadomo jest lato, możecie się pobawić w Neopets.com ;)
Może i jestem na to za stara, ale to naprawdę pomaga z zabijaniem czasu, kiedy nie ma się co robić! Neopets to wirtualny świat, gdzie możesz mieć swoje własne wirtualne zwierzątka, możesz kupować i sprzedawać różne rzeczy, możesz licytować na aukcjach, grać na wirtualnej giełdzie, grać w przeróżne gry (i tym samym zarabiać wirtualne pieniądze) - naprawdę jest tam mnóstwo do roboty... :)
To jeden z moich pet'ów (kliknij, aby przejść do Neopets):

majuchna got their Neopet at http://www.neopets.com


poniedziałek, 29 czerwca 2009

Reno Rodeo

Jak już wspomniałam w poprzedniej notce w zeszły czwartek byliśmy na rodeo! Oczywiście było to moje pierwsze rodeo w życiu.
Było całkiem fajnie, najpierw było ujeżdżanie koni - musiałeś się utrzymać na koniu dłużej niż 8 sekund i wtedy sędziowie oceniali twój 'występ' - im wredniejszy koń, tym lepszy wynik ;)

Następne było wiązanie bydła. Cielak jest pomiędzy dwoma koniami, jeden z kowbojów musi zeskoczyć z konia, złapać cielaka, przewrócić go na bok i związać 3 nogi. Szczerze powiedziawszy trochę smutno mi się patrzyło na te cielaki, ale już taka ich rozrywka. Ta konkurencja też była na czas.

Później początek był mniej więcej taki sam, ale jeden jeździec musi złapać bydlaka na lasso za głowę, drugi za tyle nogi.

Pierwsza konkurencja to była jazda bez siodła, potem było ujeżdżanie konia, ale w siodle.

Potem nastąpiła krótka przerwa na akrobatykę na koniach... Obejrzyjcie sobie zdjęcia - to było po prostu niesamowite!

Po akrobatyce na scenę wkroczyły bizony (nie żubry, bo te zamieszkują tylko Europę) ;) Był to kolejny show, z dwoma 'trenerami', którym udało się wpędzić żubry na tył ich przyczepy, która wjechała na arenę.

Kolejna konkurencja była śmieszna - ludzie w parach musieli złapać cielaka i zawiązać wstążkę na jego ogonie - wierzcie lub nie, to wcale nie jest takie łatwe ;)

Po wiązaniu wstążek była jazda na owieczkach - ale nie martwcie się, na ich grzbietach były tylko małe dzieciaki ;) Utrzymywały się może maksymalnie 2 sekundy.

Nie lubiłam następnej konkurencji - musiałeś złapać cielaka na lasso za szyję i związać 3 nogi... Wyglądało to dramatycznie - ten moment, kiedy cielak był złapany na lasso! Nie chciałam nawet tego oglądać, mimo, że cielakom nic się nie działo i wszystko nadzorowali weterynarze.

Potem były beczki - konkurencja na czas dla kowbojek, musiały galopować na koniu omijając beczki.

Następnie coś, na co wszyscy czekali - najciekawsza i najbardziej emocjonująca konkurencja - ujeżdżanie byka. Tuż przed rozpoczęciem były fajerwerki.
Zasady były podobne do ujeżdżanie konia, z tą różnicą, że mało kto był na byku całe 8 sekund!
Jedna osoba została kopnięta przez byka - było na pewno emocjonująco!

Byki to była ostatnia konkurencja, bo jak powiedziała Ann po tym wszyscy idą do domu.

Rodeo było dla mnie czymś nowym - nie wiem, czy to dla mnie jakaś niesamowita rozrywka - nie zostałam wychowana na dzikim zachodzie, więc dla mnie idea łapania małego cielaka na lasso nie kojarzy się z zabawą ;) Oczywiście mogłam poznać coś nowego, z czego bardzo się cieszę!

A co u mnie? Nie wiem, czy wam wspominałam, a wydaje mi się, że powinnam - jak spakowałam się na powrót ;)

Łatwo nie było - to na pewno. Wiedziałam, że będę musiała wysłać paczkę do domu - nie miałam co do tego wątpliwości. Spakowałam więc moje rzeczy zimowe, to czego nie będę nosiła w Jersey do wielkiego pudła, oczywiście wyliczając wcześniej koszty wysyłki. Mój plan był taki: wysłać paczkę Polamerem, ale niestety nie ma tutaj nigdzie ich biura, więc muszę najpierw wysłać paczkę do Chicago, co oznacza, że musiałam sprawdzić ceny USPS. Okazało się więc, że paczka do Chicago w UPS (ostatecznie wyszło, że jest bliżej, bo tam poszłam zważyć paczkę) będzie mnie kosztować $60 (w USPS ok. $59), więc w porównaniu USPS nie robiło mi to wielkiej różnicy. Niestety Polamer wprowadził mnie w błąd, ponieważ ma stronie dwa kalkulatory do wyliczania kosztów wysyłki, a dokładniej ma dwie strony. Początkowo więc myślałam, że wysyłka do Polski będzie mnie kosztowała $74, ale niestety okazało się, że kwota wzrosła do $100,35 po wysłaniu maila, żeby się upewnić, co do kosztów wysyłki.

Razem paczka będzie mnie kosztować $160... Dla mnie to kupa kasy, ale nie mam innego wyboru - moje walizki ważą idealnie, a paczka waży 67 funtów, czyli 30kg.

Jeśli miałabym dla was jedną radę - jeśli będziecie w Stanach, nie martwcie się o to, ile kupujecie (bo i tak nie będziecie się martwić, hehe), tylko powoli wysyłajcie coś do domu - np. po zimie wyślijcie zimowe kurtki, po jesieni jesienne ciuchy, coś czego już nie będziecie nosić, a będzie wam na pewno łatwiej! I nie wysyłajcie paczek do Polski przez UPS, USPS czy FedEx, bo będzie was to kosztowało kilkaset dolarów, starajcie się je wysyłać Polamerem (nie, niczego nie reklamuję, ta opcja jest po prostu najtańsza).

Moja paczka dotrze do domu zapewne PO moim powrocie ;)
Oczywiście jeszcze jej nie wysłałam - dziś załatwiłam money order, paczka jest już spakowana, zaklejona i czeka na UPS, gdzie jeszcze dzisiaj trafię.

Trochę nie ma jak wierzyć w to, że pojutrze już mnie tu nie będzie! Ale takie jest życie i tak musi być. Mam nadzieję, że nigdy nie zapomnę tej przygody, bo niestety mój czas wymiany już się skończył - teraz tylko moja kolejna przygoda, którą sama sobie zaplanowałam!

A teraz pytania...

Maja damn...i think i'm falling apart. and i really do not want that right now

o co chodzi z tym?? czemu robisz falling apart???
moze troche nam czytelnikom wiecej bedziesz zdradzac co sie u ciebie dzieje , bo zawsze tylko tak opisujesz co robisz;p

"Robię falling apart", hehe... No cóż, logicznie rozumując chyba mam prawo do smutku ;) Opuszczam swoich przyjaciół, znajomych, swoje życie, które wiodłam przez rok. Niestety jeśli chodzi o ten wyjazd, mam świadomość, że już tutaj nie wrócę. I teraz, aby nie tworzyć kolejnych pytań - planuję tu wrócić w odwiedziny, ale nic więcej. Na dodatek te plany nie są bliżej niż co najmniej rok, a nawet 2 lata.
Pożegnania są ciężkie.

powiesz mi jak dokładnie jest z wizami? ile trwają? słyszałam o takim czymś jak trwające na 2-5 tyg obozach w ameryce organizowanych przez szkoły. Łatwo dostać na nie stypendia, ale ehhm nie wiem jak z wizą bo po tym miałabym jechac na wymiane.
Wybaczcie moją delikatną irytację, ale zadajecie mi pytania, na które możecie sami łatwo znaleźć odpowiedź. Nie wiem, czy ludzie robią to z lenistwa, czy z wygody, ale mimo wszystko muszę przyznać, że jest to po prostu irytujące...
Jeśli chcecie wyjechać na wymianę proponowałabym usamodzielnienie się, bo w Stanach nikt wam niczego nie będzie postawiać pod nos - nie będzie tam rodziców, którzy będą się wami zajmować 24/7.
Co do wiz, oczywiście, że odpowiem na to pytanie, eech.
Po pierwsze są różne typy wiz. Wiza, której potrzebujesz na wymianę to wiza J-1. Nie mam zielonego pojęcia jaką wizę dostajesz na ten obóz, bo nigdy o czymś takim nie słyszałam (spytaj organizatorów, potem użyj google...). Wiza J-1 jest wystawiania na czas wymiany - musisz posiadać dokument od organizacji, która jest twoim sponsorem i to oni właściwie ustalają datę. Dokument ten nazywa się I-901 (nawet wstałam, żeby sprawdzić w moich papierach...) i musisz za niego zapłacić $100 plus inne opłaty wizowe - informacje znajdziesz na stronie ambasady.
Mój dokument mówił 1 sierpnia 2008 do 30 czerwca 2009 roku, ale oczywiście dokument nie jest gwarancją, że otrzymasz wizę na taki czas, bo wizę daje mi konsul w ambasadzie. Oczywiście z wizą J-1 jest i tak najłatwiej, bo wiadomo, że wrócisz...
Dodatkowo, jeśli posiadasz wizę J-1 masz tzw. Grace Period. Trwa on 30 dni od daty zakończenia wizy, jest to czas na podróżowanie po Stanach, więc w moim wypadku mam czas do 30 lipca, właśnie dlatego wylatuję 26.
Jeszcze raz przepraszam za irytację, ale naprawdę, mamy tyle zasobów. Nawet nie musisz nigdzie dzwonić, wszystko czego ci potrzeba to wyszukiwarka internetowa...

To ja też mam pytanie, nawet 2 ;)
1) Jak tam w stanach wygląda zmierzcho [twilight/new moon] i pattinsomania ;D
2) i jak wygląda żałoba po królu popu

Kolejne niesamowite pytania, hehe...
Nie wiem, co dokładnie napisać. Zacznijmy od Twilight... Na pewno ma duże grono fanów. Dla przykładu Robert Pattison jest na pewno jednym z tych aktorów, którzy wywołują wiele pisków - pamiętam, jak byłam w kinie na Transformers 2 i była zapowiedź New Moon... Wow, było głośno od tych wszystkich pisków ;) Moja reakcja: "WTF?", bo tak naprawdę do przedwczoraj jakoś nie chciałam mieć nic wspólnego z Twilight. Niestety potrzebowałam książki, którą mogłabym czytać w samolocie, więć ściągnęłam na mojego iPoda pierwszą część. Zaczęłam czytać, żeby się trochę wciągnąć i nie zaczynać od nowa w samolocie, ale naprawdę mnie wciągnęło i przeczytałam całą książkę w niecałe 2 dni... ;) Teraz jestem w trakcie New Moon. Szczerze powiedziawszy, podejrzewam, że ktokolwiek lubił kroniki wampirów Ann Rice, może również polubić Twilight. To właściwie wszystko, co o tym wiem. Niestety nie jestem jedną z gorliwych fanek Edwarda Cullena i Belli Swan, ale wiem, że łatwo tutaj takich ludzi znaleźć. I tak samo jak w Polsce, Twilight zarabia tutaj sporo kasy.

Co do śmieci Michaela Jacksona. Wiem tyle, ile wy wiecie. W moim życiu nic się nie zmieniło, nie mam znajomych, którzy są w żałobie. Nie wiem, o co pytasz. Oczywiście, to naprawdę smutne, że tak młody i utalentowany człowiek zmarł, ale żałoba w Polsce niczym się nie różni od żałoby tutaj. Gorliwi fani zapewne są w żałobie, ale takowych nie znam. Wiem jedno - na śmierci Jacksona zarobi się jeszcze więcej niż za jego życia - niemal każdy muzyczny portal promuje jego największe hity...

***

Pojutrze wsiadam na samolot do Newark. Prawdopodobnie to moja ostatnia notka ze Sparks, NV.
Chciałabym wam wszystkim podziękować za śledzenie mojego bloga, bo to właśnie dzięki wam nie przestałam pisać. Byłoby super, gdybym napisała więcej notek, gdyby nie było miesięcznych przerw, ale mimo wszystko jakoś mi się udało dociągnąć do końca mojej wymiany. Jedno jest pewne - to nie koniec tej przygody! :)
Mam mnóstwo planów na przyszłość, po moim powrocie do Polski. Nie wiem, czy większość z nich wypali, ale wolę mieć plany niż nic nie robić!
Szczerze powiedziawszy nie mogę się doczekać mojego powrotu!

No cóż, to właściwie byłoby na tyle. Do napisania. Już z Jersey ;)


czwartek, 25 czerwca 2009

Transformers: Revenge of the Fallen

Dzisiaj zostało mi tylko 5 dni do mojego wylotu do New Jersey. Dla zainteresowanych - wylatuję o 13:20, na miejscu będę po 23 - normalnie byłabym ok. 20, ale oczywiście musicie pamiętać o zmianie czasu +3 godziny. Oznacza to, że będę miała tylko 6 godzin różnicy z Polską i być może łatwiej będzie mi znieść zmianę czasu, kiedy dotrę do Polski. Chociaż szczerze mówiąc nic nie poczułam, kiedy tu przyjechałam, bo mój lot naprawdę mnie wymęczył, a przyleciałam po północy.

Szczerze powiedziawszy, wydaje się jakby to było wczoraj, kiedy przyleciałam po raz pierwszy do Stanów. Mimo, że czasem cała wymiana bardzo mi się dłużyła, to i tak wszystko przeminęło w mgnieniu oka.

Tym razem mój lot do Polski nie zajmie mi tak długo, ponieważ wylatuję ze wschodniego wybrzeża i sam lot będzie trwał ok. 15 godzin, a nie ok. 20. Do Polski wylatuję 26 lipca.

***

A teraz, co w tytule... ;)
Wczoraj w Stanach była premiera drugiej części Transformers. Pamiętam, jak kiedyś usłyszałam o pierwszej części i podeszłam do tego filmu bardzo sceptycznie, ale mimo wszystko go obejrzałam i od tego momentu uwielbiam Transformers ;)
Oczywiście chciałam obejrzeć tą drugą część, więc postanowiłam wybrać się na premierę z Sam Lilla. Nie poszłyśmy na premierę o północy 24 czerwca, bo wtedy byłyśmy u Sam Posey i oglądałyśmy pierwszą część Transformers.
Więc wybrałyśmy się coś zjeść do In-n-Out, potem kupić coś do picia w Raley's i pojechałyśmy do kina Century w Sparks. Chciałyśmy obejrzeć film o 20:35, ale była niesamowita kolejka i ktoś nam powiedział, że bilety są wykupione do 22:30!
Więc szybko wsiadłyśmy w samochód i pojechałyśmy do kina Park Lane w Reno - był seans o 21:10 (była ok. 20:40), ale okazało się, że miejsca są tylko w pierwszym rzędzie i na dodatek nie obok siebie. Na szczęście kolejny seans był o 21:50 i sprzedawca powiedział, że 'w ogóle nie jest źle z tym seansem', więc kupiłyśmy bilety i ustawiłyśmy się w kolejce - byłyśmy drugie, przed nami tylko jacyś kolesie, więc udało nam się zdobyć miejsca, które chciałyśmy: środek-środek ;) Ale czekałyśmy ok. godziny w kolejce, chociaż nawet tego nie poczułyśmy ;)
Ja musiałam zadzwonić do Ann, bo miałam być w domu przed północą, ale film trwał 2,5 godziny, więc byłam w domu po północy, a dokładniej ok. 1...
A teraz o filmie... Myślałam, że nie będzie tak dobry - przecież zwykle druga część filmu nie jest tak dobra, jak pierwsza, ale okazało się, że film był super! Było o wiele więcej Bumblebee! :) Było mnóstwo akcji i efektów, ale właśnie tego trzeba się po tym filmie spodziewać. Nie znajdziesz tam świetnego aktorstwa, bo nie ma tam momentów, kiedy trzeba się zbytnio wysilać. Główną rolę w filmie grają roboty. Polecam wszystkim obejrzenie tego filmu, bo wiem, że w Polsce premiera odbyła się dziś - z czego bardzo się cieszę, to przynajmniej jeden film, który jest u nas na czas... ;)

A czym się zajmuję ostatnio? Zwykle spotykam się z Sam Posey lub Sam Lilla i coś robimy :) Dzisiaj nie mam żadnych planów aż do 17, bo wtedy idziemy na Rodeo, więc wrzucę trochę fajnych zdjęć. A po Rodeo planuję przenocować u Sam i być może pójdziemy do jakiegoś klubu 'over 18', bo w większości musisz mieć 21 lat.

Podejrzewam, że napiszę jeszcze jedną notkę przed moim wylotem, więc jeszcze się nie żegnam. Oczywiście będę pisać z Jersey/Nowego Jorku, ale będę duuużo zwiedzać :) Przynajmniej taki mam plan, ale najpierw muszę rozszyfrować rozkłady autobusów/pociągów do NYC...

Trochę mi smutno zostawiać tych wszystkich ludzi, których poznałam... :) Sama nie wiem, to dziwne uczucie, bo wiem, że prawdopodobnie większości z nich nigdy nie zobaczę.
Sam Lilla porozmawiała z rodzicami i najprawdopodobniej przyjedzie do Polski w przyszłym roku. Wtedy Sam Posey powiedziała, że też chce pojechać, więc być może odwiedzą mnie razem :)

Pytania:

hej, chcialabym sie dowiedziec co trzeba zrobić, aby móc pojechać na taką wymianę :)
Muszę przyznać, że właśnie takie pytania są najbardziej irytujące, bo już to wszystko przerabiałam... Odsyłam do wcześniejszych notek - do samego początku...

a co z New Jersey ? wybierasz sie tam czy jednak wracasz od razu do Polski ?
Oczywiście, że się wybieram do Jersey :)


niedziela, 21 czerwca 2009

Ostatnie dni :)

W końcu udało mi się dodać zdjęcia do galerii... Przepraszam, że zajęło mi to sporo czasu, ale chyba już wiem co było problemem :) Niestety straciłam trochę zdjęć z moich urodzin, ale w dalszym ciągu jest ich bardzo dużo - zdjęcia robili moi znajomi.

Moja 18stka:


Ostatni dzień szkoły i Senior Sunset:


Graduation:


Senior Trip:


To na razie tyle :)
Co robię podczas moich ostatnich dni w Sparks?
Chciałabym powiedzieć, że byłam cały czas bardzo zajęta i miałam ręce pełne roboty, bo moi przyjaciele nie dawali mi spokoju, ale niestety tak nie było ;) Trochę się ponudziłam. Jeśli mogę wam coś poradzić - nie zostawajcie zbyt długo po zakończeniu szkoły, zwłaszcza jeśli byliście seniorami... Wszyscy moi znajomi skończyli liceum, skończyli szkołę - idą do collegu, układają sobie nowe życia, często starają się odciąć od przeszłości. To jeden z powodów dla których nikt nie ma czasu. Innym powodem jest praca - większość z nich pracuje, zarabia na studia, a właśnie podczas wakacji praca zajmuje im najwięcej czasu.

W Reno odbywa się teraz rodeo i w związku z tym organizowany jest tutaj jedyny w kraju 'cattle drive' - czyli 'eskortowanie' byków w starym stylu - na koniach :) To było naprawdę ciekawe oglądać to wszystko na ulicy ;)



Ostatni tydzień trochę się ponudziłam, ale nie trwało to zbyt długo, bo zawsze znajdzie się coś do roboty! W piątek pani Hardesty zaprosiła mnie na basen do domu jej mamy, który znajduje się tuż obok jej domu. Miałam zabrać ze sobą Jenny, ale niestety się rozchorowała i poszłam sama :) Na basenie były wnuki pani Hardesty, więc było wesoło; potem ona zaproponowała, żebym wybrała się z nimi do kina zobaczyć film "Up" w 3D, a potem coś zjeść, więc się z nimi wybrałam.
Po tym miałam spotkać się z Sam Posey, więc pojechałyśmy do jej domu, trochę porozmawiałyśmy z ludźmi na myspace i ostatecznie zasnęłyśmy oglądając Piratów z Karaibów :)

Następnego dnia rano, czyli wczoraj, do Sam zadzwoniła pani Hardesty - chciała mi pokazać trochę miasta, to czego jeszcze nie widziałam - ja niestety nie mam telefonu, ale zostawiłam telefon Sam moim hostom :)
Więc jakoś udało nam się wywlec z łóżka - to była 9:30 ;) I Sam zabrała mnie do domu, a potem pani Hardesty po mnie przyjechała.

Pojechałyśmy do baaaaardzo ekskluzywnego osiedla zamkniętego z kilku-, kilkunastomilionowymi villami - Montreux (http://www.montreuxgolf.com/). Normalnie nie można się tam dostać, ale był to 'dzień otwarty', można było obejrzeć domy modelowe, ale musiałeś mieć zaproszenie - a dostaje je niebyle kto ;) Przypominam, że mąż pani Hardesty jest głównym sędzią Sądu Najwyższego Nevady...
Zwiedziłyśmy 3 domy - były przepiękne! Potem zjadłyśmy tam lunch, który nic nas nie kosztował :) Oczywiście wszystko na najwyższym poziomie ;)



Potem pojechałyśmy jeszcze w kilka miejsc, pooglądać różne części miasta i wróciłam do domu po 15. Potem zadzwoniłam do Sam Lilla i potem się spotkałyśmy, żeby coś porobić i pogadać :) Do domu wróciłam po północy, a dziś musiałam wstać w miarę wcześnie, bo jechaliśmy nad jezioro - Boca.

Wyjechaliśmy ok. 10, ale gdy dotarliśmy na miejsce było naprawdę zimno! Wiał wiatr i nikt się nie bawił dobrze, więc posiedzieliśmy tam może jakieś pół godziny i wróciliśmy do domu. Boca jest ok. 45 minut drogi od Sparks.

Gdy wróciliśmy ja, Jessica, Tanea, Kane i Tayliese poszliśmy na basen, więc odbiliśmy sobie za jezioro ;)
Dziś jest dzień ojca w Stanach, więc mamy specjalny obiad :)

Został mi już właściwie tylko jeden pełny tydzień w Sparks! Nie mogę się doczekać :) Wylatuję 1 lipca. Będę was informować na bieżąco, prawdopodobnie swoją podróż będę opisywać na bieżąco na ipodzie :)
Pozdrawiam!

***

Zapomniałabym o pytaniach... ;)

czemu twoja rodzina nie przepadała za sandra??
Hmm, ciężko to wytłumaczyć. Po pierwsze musiałbyś znać Sandrę :) Ona po prostu potrzebuje rodziców, często o wszystkim zapomina, czasem wydawało się, że w ogóle nie myśli... Dużo było tych powodów. Po prostu się nie lubili.

mozesz napisac ile mniej wiecej kosztowal Cie taki wyjazd? :)
Wszystko razem? Więcej niż myślałam... 4 tysiące dolarów opłaty dla organizacji, potem bilet - ponad 2 tys. i na 250$ miesięcznie (co najmniej...). Pieniądze były głównym powodem mojej frustracji, bo źle się czułam wyciągając wszystko od rodziców, ale nie możesz mieć tutaj pracy jako studentka z wymiany... :)

takie troche banalne pytanie ale oni wymiawiają np. didn't czy did not??
To zależy od kontekstu. Jeśli chcesz podkreślić, że czegoś nie zrobiłaś używasz 'I did not', ale zwykle w mowie potocznej używane jest 'didn't'.

z którego biura jest możliwość wyboru stanu?
Na to pytanie już ktoś odpowiedział w komentarzu ;) "W Almaturze na pewno z CIEE czy jakoś tak, w więkości biur można wybrać stan za dodatkową kwotę".
Dokładnie - w większości biur możesz wybrać stan, ale to nie zależy od biura, ale od organizacji amerykańskiej - jeśli chodzi o United Studies, mojej organizacji, powiedziano mi, że nie ma takiej możliwości - nawet się cieszę, bo wydałam nie wydałam na to ok. 300$. Z wyborem stanu jest taka sprawa, że host rodzinę jest ciężko znaleźć i bez wyboru stanu. Niestety sytuacja ekonomiczna w Stanach postawiła wielu ludzi w trudnej sytuacji finansowej i po prostu ich nie stać na utrzymanie kolejnej osoby. Wiem, że łatwo mi mówić, bo trafiłam za zachodnie wybrzeże, a nie gdzieś do centrum Stanów ;)
Wydaje mi się, że wybieranie stanów może kosztować dużo nerwów, bo zajmuje to zdecydowanie więcej czasu i czasem znalezienie rodziny w wybranym stanie jest niemożliwe - wtedy tracisz swoje pieniądze.

Oraz pytania do poprzedniej notki:

A gdzie za granicą zamierzasz studiować? W Stanach?
Jeśli chodzi o studia na zastanowienie się mam jeszcze trochę czasu, ale jak na razie planuję wyjechać do Londynu. A dlaczego? Ponieważ wyjdzie i taniej, i bliżej. Studia w Stanach dla studentów międzynarodowych to koszt ok. 20-30 tys. dolarów rocznie - nie wliczając kosztów utrzymania, a na wizie studenckiej pracować możesz tylko na campusie...
Najchętniej wybrałabym się na studia do NYC, ale na dzień dzisiejszy nie wygrałam w totolotka, więc pozostaje Londyn ;)

AA powidz jak twoja host rodzinka odosi sie do twojego powrotu do domu. :D Cieszą się, smutno im ?
Szczerze powiedziawszy, chyba ich to mało obchodzi ;) Wątpię, że będzie im smutno, ale też nie wydaje mi się, że będą się tak bardzo cieszyć, hehe - przynajmniej mam taką nadzieję.