sobota, 11 lipca 2009

Sparks vs. Clifton (i reszta NJ), czyli zachodnie, a wschodnie wybrzeże... Plus milion nowości.

Różnice między dwoma wybrzeżami zaczęłam już zauważać tej samej nocy, kiedy tu przyleciałam. Aktualnie mieszkam w Clifton, ale szczerze powiedziawszy tutaj to nie robi zbytnio różnicy, bo granice między miastami są dla mnie właściwie niewidoczne. Być może głównym powodem jest fakt, że tu nie mieszkam, ale te wszystkie miasteczka są ściśnięte obok siebie, może czasem musisz przejechać się kawałek autostradą, ale mimo wszystko tak właśnie było też w Sparks, które było zdecydowanie większym miastem.

Wschód wydaje mi się...starszy, i patrząc na historię Stanów jest starszy. O ile Sparks i Reno wydawały się porządne, ułożone, wszystko na swoim miejscu to tutaj jest trochę inaczej. Płyty chodnikowe się wykrzywiają, niskie murki są popękane i rośnie na nich mech, słupy elektryczne są drewniane. Jest jakoś inaczej.

Oczywiście zaznaczam, że oceniam wszystko z mojego punktu widzenia, a byłam przecież w Nevadzie - odwiedziłam miasta bardziej na zachód, jak San Franciso, czy Los Angeles, ale w nich nie mieszkałam. Mogę więc oceniać to jako Sparks/Reno vs. New Jersey - nie chcę, abyście myśleli, że w San Francisco jest tak samo, jak w Sparks, bo są ogromne różnice!

Stany Zjednoczone są ogółem krajem, w którym mieszka ogromna mieszanka narodowości, ale w Sparks/Reno można było spotkać więcej Meksykanów lub ludzi z Ameryki Południowej, niż innych imigrantów. Oczywiście większe metropolie na zachodzie (znów SF i LA) mają więcej imigrantów i geograficznie, i historycznie jest tam więcej imigrantów z Azji. Natomiast tutaj możesz spotkać mnóstwo Polaków i innych Europejczyków. Jak wiecie mój wujek i ciocia też przyjechali tutaj już dawno temu z Polski, mają polskich znajomych, są tutaj polskie sklepy (w którym właśnie byliśmy), polski bank Wawel. Jedno z miast jest zamieszkane w 80% przez Polaków, tutaj nie musisz nawet znać angielskiego! Być może nie powinnam być tym tak zaskoczona, ale po 11 miesiącach szukania polskich napisów, nazw, nazwisk czy czegokolwiek innego w Sparks/Reno dostałam tutaj oczopląsu i jeszcze do teraz nie wiem do końca, gdzie jestem, bo czuję się jak w Polsce. Ludzie naokoło mnie mówią po polsku w sklepie, widzę polskie produkty - tylko brakuje mojego Białegostoku i rodziny :)

***

Jak nie przytyć w Stanach?

W końcu dostałam pytanie o wadze i wcale nie uważam żeby było głupie ;) Przed moim wyjazdem sama zastanawialam się, czy przytyje, dla mnie to również było jedno z pytań które najchętniej sama chciałabym zadać, ale wystarczylo popatrzeć na czyjeś zdjęcia z początku wyjazdu i pod koniec...

Ja w Stanach nie przytylam. A raczej przytylam, ale jeśli o mięśnie - wszystko dzięki Team Sports, ba które zdecydowałam się w pierwszym semestrze plus trochę biegania w cross country.
Jeśli chodzi o jedzenie to nie mogę powiedzieć, że odmawialam sobie fast foodów, słodyczy czy innych kalorycznych produktów :) Po prostu cwiczylam i wszystko od razu zrzucalam. Teraz, podczas mojego pobytu w New Jersey urosła mi malutka oponka, hehe, bo nic innego tu nie robię tylko jem, ale po powrocie do Polski w końcu sie poruszam ;) I przypominam, że wracam już w ta niedzielę, w Warszawie będę w poniedziałek o 11, a potem jeszcze dojazd do Białegostoku.

Posumowujac - jeśli nie chcesz przytyć w Stanach musisz sie troszkę napocic - dosłownie, nie w przenosni :)

***

Nie w zeszła, ale w jeszcze jedna niedzielę przed wybralismy się na statue wolności. Co tu dużo opowiadać? Na wyspę doplywa sie ferry, najpierw zatrzymuje się na Ellis Island, na której nie byliśmy, bo jest tam tylko muzeum, a później na Liberty Island. Niesety na statuę wchodzic nie można, chyba, że zrobi sie bezpłatna rezerwacje dwa tygodnie przed o czym nie mieliśmy pojęcia. Pochodzilismy więc po wyspie, porobilismy zdjęcia i potem zajechalismy do restauracji Wawel na obiad - zjadłam niezłego schabowego ;)

Natomiast w zeszły weekend pojechaliśmy na biwak w stanie Nowy Jork. Kiedy przyjechaliśmy na miejsce w piątek oczywiście lało... Nie dojże wilgotność jest tutaj zabójcza to jeszcze zaczęło padać, więc pierwsza noc spędziłam wdychajac wodę, hehe... Następnego dnia obudzilam się oczywiście w złym humorze, bo wszystko w namiocie wydawało się mokre, ale szybko mi przeszło, wzięłam prysznic, słoneczko zaczęło wszystko suszyć i już było super :)

I tak zaczyna się ten tydzień - mój ostatni tydzień w New Jersey/Nowym Jorku. W poniedzialek spedzilam pol dnia w sklepie (wlasnie tak robie zakupy, hehe). Jak już kiedyś wspominalam mam również rodzinę na Brooklynie, miałam pojechać do nich na kilka dni zaczynając od wczoraj (wtorek), ale niestety deszcz zrujnował moje plany. Więc w Nowym Jorku jestem dzisiaj (sroda) i zostaje tu do jutra - będę nocować u mojej rodziny na Brooklynie.

Własnie wracam metrem z Coney Island. Posiedziałam trochę na plaży, przeszłam się po drewnianym chodniku i właśnie teraz wracam. Wcześniej przeszłam się trochę po Brooklynie i po Greenpoincie. Oczywiście polskich sklepów było mnóstwo! Polski można było usłyszeć na każdym rogu...

Jutro planuje przejść most Brooklynski i potem przejść się do dzielnicy finansowej, na Wall Street, może trafię na Ground Zero, przejdę się po China Town i Soho, a później zobaczę Flat Iron Building. Na koniec pójdę obejrzeć Empire State Building. Nie wiem tylko co zrobię z moja torbą, która tu ze sobą przytargalam ;) Ale na pewno coś się wymyśli.

Jestem już trochę zmęczona, ale mam jeszcze sporo do przejechania metrem... Potem może pójdę na manicure, jeśli znajdę po drodze jakiś salonik... I wracam na Brooklyn zobaczyć się z ciocia, bo rano była w pracy.

***

I jak poszły mi plany na dziś? Nie do końca idealnie... Co prawda przeszłam most Brooklynski, byłam na Wall Street, przeszłam się po Soho i dojechalam do Ground Zero (gdzie właściwie nie ma nic oprócz budowy...).
Kupiłam nielimitowany bilet na jeden dzień, więc dzisiaj jeździłam metrem cały czas. Kiedy miałam iść na Empire zaczęło padać, potem nie mogłam znaleźć stacji metra więc zmoklam. W końcu zobaczyłam sklep Forever 21 i postanowiłam się tam schować w nadziei, ze zaraz przestanie padać, ale niestety nie przeszło. Powinnam wspomnieć, że jestem w szortach i bluzce na ramiaczkach... Później zaszlam jeszcze do Victoria's Secret i H&M, bo były po drugiej stronie ulicy. I wtedy zadzwoniłam do cioci żeby sie dowiedzieć czy jest sens iść na Empire i tak jak myślałam wszystko jest odkryte więc nie tylko bym zmokla ale pomoczylabym aparat... Więc niestety tym razem na Empire nie wejdę, ale na pewno tu jeszcze przyjadę - i to pewnie nie raz.

Teraz wracam metrem na Brooklyn, bo musiałam tam zostawić bagaż, ale przecież kupiłam kartę dzienną na metro, więc ja wykorzystam! :) Jestem zmęczona i mokra, hehe. Całe szczęście, że mam ciuchy na zmianę. Ach, jak pomyślę sobie o ciepłych jeansach i suchej bluzce! Hehe, najgorsze jest to, że w podziemiach metra jest gorąco jak w piekle... Naprawde nie przesądzam. Można tu dostać szału - metro ma zwykle klimatyzację, więc jest chlodno, a czasem nawet za zimno więc coś zakladasz, a potem wysiadasz na stacji i jest tak gorąco i wilgotno, że po prostu momentalnie jesteś spocony.

Teraz na zewnątrz nie jest tak zimno, ale jest chlodno. I oczywiście teraz w metrze robi mi się za zimno, bo mam caly sweter mokry :) Oczywiscie włosy mam też mokre...

Wczoraj byłam na Times Square nocą, pojechałam metrem z kolega mojej kuzynki, żeby nie jechać samej. Trochę pochodzilismy, ja porobilam zdjęcia, ale było cholernie gorąco i wilgotno i pot po prostu że mnie sciekal, hehe...

Już właściwie niemoge się doczekać żeby dojechać do Jersey. Jakos tam bardziej czuję się jak w domu, a nie szlajac się po NYC. Mimo wszystko cieszę się na powrót do domu! To już w ta niedzielę!

Zobaczymy, czy uda mi się wcisnąć rzeczy z 'nadwagi' moich walizek do torby, która kupiłam :) Nie jest duża, bo będę ja brac na pokład samolotu, ale jeśli coś się nie zmieści to wypakuje to na lotnisku i poproszę ciocie i wujka żeby mi to przeslali ;)

***

Dzisiaj już piątek, długo mi zajęło zebranie się z tymi notkami, ale jakoś się udało ;) W niedzielę już wylatuję, zdecydowałam, że jeśli coś to po prostu zapłacę za nadwagę mojej walizki, więc będę miała o 9kg więcej miejsca, ale być może uda mi się spakować w sam raz - zobaczymy.
Jutro jedziemy na zakupy, a pojutrze będę się już pakować - pewnie zacznę jutro.

Teraz idę już spać, bo jest już po 23.
Pozdrawiam!

PS. Zastanawiam się, czy mam pisać po moim powrocie, ale nie wiem, czy ktokolwiek będzie to czytał, dlatego na górze strony dodałam ankietę i bardzo proszę o wasze głosy!


Jak to jest z tęsknotą...

Nadszedł czas na notkę o moich uczuciach, hehe. Wiedziałam, że będzie mnie to czekało i pisanie o moich uczuciach mi nie przeszkadza, o ile jest o czym pisać.

Czy tęsknię za moją host rodziną?
Jeśli mam być szczera, to nie. Chociaż szukałam w sobie tej tęsknoty, tego smutku za nimi, jakoś nie potrafię tego znaleźć.
Jestem wdzięczna za ten czas, który ze mną spędzili, że poświęcili się dla obcej osoby z innego kraju, ale nie ma między nami silnych więzi. Głównie dlatego, że rodzina była taka jaka była.

Ann była humorzasta i czasem swoje humory wyżywała na nas - na Jessice, Allanie i mnie...
Allan nie okazywał uczuć, ale można było z nim pogadać, jeśli miało się jakiś problem - to właśnie jemu powiedziałam, że zastanawiam się nad zmianą rodziny (to ja jako pierwsza się to zdecydowałam z naszej dwójki - ze mnie i Sandry, żeby zmienić rodzinę, ale nie pociągnęłam tego do końca) i on przyjął to spokojnie i powiedział, że jeśli nie czuję się w ich domu szczęśliwa to on rozumie.
A co do Jessici... Ech, typowa 16-latka. Czasem doprowadzała mnie do szału - była przemądrzała i była straszną plotkarą. Nawet gadała o mnie jakieś bzdury w jej szkole, co w ogóle było jakąś chorą sytuacją, bo nawet nie chodziłyśmy do tej samej szkoły. Kiedy się pokłóciłyśmy ona pisała wiadomości do mojego byłego chłopaka i pisała w opisach na myspace, czy facebooku, że z nim rozmawia. Po prostu dziewczyna była wredna i miała wiele swoich problemów, jak chorobę dwubiegunową i ADHD...
No i Kane - chyba jeden z najbardziej irytujących 3-latków, które znam... To było naprawdę trudne dziecko i to powie ci każdy - nawet jego rodzina. Miał swoje momenty, kiedy było fajnie, ale naprawdę często się darł i kłócił.

Sama nie wiem, dlaczego za nimi nie tęsknię. Po prostu naprawdę się do nich nie przywiązałam. Oczywiście są to moi znajomi i chętnie ich kiedyś odwiedzę.

Prawda jest taka, że za nikim tak bardzo nie tęsknię. Być może jeszcze to do mnie nie dotarło, że wyjechałam, być może to się zmieni, jak dotrę do Polski, ale po prostu jakoś udało mi się zaakceptować ten fakt, że tak już musi być i nie ma jak tego zmienić. Jest mi smutno, bo życie niestety już tak działa, że prawdopodobnie kilku osób już nigdy nie uda mi się spotkać, ale jakoś to również zaakceptowałam. Przygotowywałam się do tego momentu kilka miesięcy i naprawdę musiałam się opanować, bo zwykle przy takich pożegnaniach wybucham niekontrolowanym płaczem i ciężko mi to zatrzymać ;) Więc tym razem obiecałam sobie, że płakać nie będę i nie płakałam.

Możecie mi powiedzieć, że jestem bez emocji, ale to dla mnie o wiele lepszy układ :)

I możecie zadawać pytania, możecie mnie też oskarżać i nazywać królową lodu, hehe, ale mimo wszystko mam uczucia, tylko jakoś udało mi się zaakceptować fakt, że mój czas w Sparks dobiegł końca.


piątek, 10 lipca 2009

Nowy Jork, cz. 2

Wczoraj po raz kolejny wybrałam się do Nowego Jorku, tym razem pojechałam sama. Sprawozdanie pisałam na bieżąco - dlatego właśnie ta notka pojawi się już dziś, a nie jutro - jest po północy, a ja jestem zmęczona... ;)

***

Właśnie jestem w drodze do Nowego Jorku - jadę oczywiście autobusem. Pani kierowca chyba ma zły dzień, bo nawet sie na mnie nie spojrzała ani sie do mnie słowem nie odezwała kiedy kupowalam bilet... Hehe, no cóż, przeżyje! Ciocia podwiozla mnie na przystanek i też mnie odbierze - mam do niej zadzwonić jak już będę wsiadać do autobusu na Port Authority.

Plany na dziś? Pojechać do LaGuardia Community College. Wybiorę sie metrem, bo jest niestety w Queens. Pochodzić trochę do Nowym Jorku, pójdę do H&M, poszukam jakiś małych fajnych sklepików :) Aach, a miałam skończyć z zakupami. No trudno! I oczywiście bede robić duuuzo zdjęć. Jest 9:32, planowany powrót ok. 19,20. Zależy kiedy mi sie znudzi (nigdy) albo kiedy odciski na stopach będą nie do wytrzymania, hehe. Mam na sobie Conversy, ale mam też buty na zmianę...

Pierwsza rzecz, która zrobię na miejscu to kupię kawę, hehe.

***

Tym razem pisze z metra. Właśnie wracam z LaGuardia Communiy College, moja wizyta nie trwała zbyt długo. Trochę sie dowiedziałam, ale wiekszosc już wiedziałam. Jeśli chciałabym studiować w Stanach potrzebowalabym 20 tys. dolarów na koncie jako dowód, że będę mogła sie utrzymać. Uwielbiam to miasto, jest niesamowite, naprawdę chciałabym tutaj sie uczyć i być może byłoby mnie stać na jeden rok, ale to tylko rok. Mam co prawda jeszcze trochę czasu na decyzję, muszę na pewno porozmawiać z rodzicami. Sama nie wiem, jak to będzie. Być może pójdę gdzieś na studia i sie przetransferuje do LaGuardia później? Zobaczymy. Teraz muszę przestać o tym myśleć i cieszyć sie Nowym Jorkiem. Nie zgubilam sie w metrze! Dojechalam tam gdzie miałam dojechać, a teraz wracam na Manhattan. Jeden przejazd metrem kosztuje $2,25.

Zastanawiam się, czy wysiąść na Port Authority czy Times Square, hmm, Port Authority! To następny przystanek.

***

Już po 13 - czas na lunch :)

Jestem właśnie w Burger Kingu, jem Chicken Fries, w zdrapce od Transformers wygrałam Whopper'a Jr - mój ulubiony, ale teraz i tak dostałam jakos za dużo jedzenia... Chyba babka bez pytania powiększyła mi zestaw - patrząc po cenie :)

Zapedzilam sie na skrzyżowanie 43 z 10 aleja, pochodzilam porobilam zdjęcia, właściwie nie miałam planu i teraz zdecydowałam sie dojść na 5 aleje do H&M.
Niestety muszę zjeść jeszcze trochę tego żarcia... Głupio mi tyle wyrzucać ale wiadomo - to Ameryka.

Odciski na drugiej stopie w koncu mam, hehe. Wcześniej miałam je tylko na prawej... Na szczęście wzięłam ze sobą plastry, hehe. Ja tu o odciskach, a to pewnie nikogo nie interesuje, hehe...

Mam jeszcze trochę czasu, a nawet więcej niż trochę i już mi sie tu nie chce siedzieć... :)

***

Miałam racje. Na 5 alei są dwa H&M'y!

Właśnie stoję w kolejce do przymierzalni :) W ostatnim kupiłam tylko sukienkę za $10, a w tym zdecydowałam sie na stroj za $10.

Teraz jestem w Central Parku. Jestem padnieta, hehe, bolą mnie nogi, nie chce mi sie chodzić, więc posiedze tu sobie jakaś godzinkę, ale możliwe że zaraz zmienię miejsce, bo przyszła tutaj jakaś gromada niemieckich studentów z wymiany... A skąd wiem? Bo oczywiście wszyscy mają takie same koszulki...

Jakieś dziewczyny, nie te studentki z wymiany karmią wiewiorke i je im z rąk... Narawde fajnie to wygląda!

Najwidoczniej mam dziś szczęście, bo ta sama wiewiórka postanowiła sie wokół mnie pokrecic i zjeść ogryzek od jabłka, który leżał dosłownie pól metra przed moimi nogami :D

No dobra, ja sobie teraz trochę poczytam i za jakieś pól godziny wyrusze do Port Authority Bus Station.

Haha, nie wiem czy ja jakos dobrze pachne czy jakos dziwnie wyglądam, ale teraz podlecial do mnie śliczny ptaszek i był ode mnie jakieś 20 centymetrow... Oczywiście powoli złapałam za aparat i zrobiłam kilka zdjęć.

***

No i niestety muszę dopisać koniec historii ;)
Po tym, jak wytelepałam się z Central Parku to oczywiście musiałam się pogubić. To znaczy nie zgubiłam się w Nowym Jorku, bo naprawdę ciężko jest się zgubić na Manhattanie - układ ulic jest naprawdę banalny, ale ja zapomniałam na przy której alei był ten dworzec... Wiedziałam, że na pewno przy 42 ulicy, ale nie wiedziałam przy którym skrzyżowaniu. Byłam pewna, że gdzieś przy 3 alei, czy coś takiego, więc tam właśnie poszłam - z 57 i 6 musiałam dojść na 42 i 3, więc był kawałek drogi. Oczywiście dworca nie mogłam tam znaleźć. W końcu pomyślałam, że to musi być gdzieś wyżej, ale kiedy byłam już na 42 i tuż przed Broadway'em po prostu zadzwoniłam do cioci, żeby spytać i okazało się, że to 42 i 8 - więc na całe szczęście tak dużo już nie musiałam iść. Nóg nie czułam, odciski bolały niemiłosiernie i cieszyłam się, kiedy w końcu dotarłam na dworzec.

Niestety to nie był koniec moich przygód... Miałam wracać autobusem nr 190, ale nie miałam pojęcia, że jest parę linii tej 190 i nie każda jedzie do Rutherford - tam, gdzie miała mnie odebrać moja ciocia. Oczywiście wsiadłam nie do tego autobusu, co trzeba, co okazało się na przystanku końcowym, ale pani kierowca była na tyle miła, że mnie podwiozła na przystanek skąd odjeżdża właściwa 190tka i dała mi taki jakby bilet zastępczy, żebym nie musiała płacić podwójnie. Po jakiś 10 minutach w końcu pojawił się autobus, wytłumaczyłam kierowcy mój bilet i spytał, gdzie jadę - pewnie żeby się upewnić, czy tym razem trafiłam do właściwego autobusu. Na szczęście tak... Hehe, zmęczona, dosłownie padnięta, wsiadłam do autobusu, w końcu zadowolona, że jestem już na dobrej drodze. Jak dotarłam na dworzec w Rutherford to zadzwoniłam do cioci i przyjechali po mnie po jakiś 10 minutach. Oczywiście siedziałam na stacji czując się głupio przez te wszystkie moje 'wypadki', jak małe dziecko, hehe. Aż Zuzia musiała wyjść po mnie z samochodu, bo ich nie widziałam - zamyślona w swoim świecie, zastanawiając się, jak mi się udało zgubić dwa razy w ciągu tego samego dnia, ale jakimś cudem nie zgubiłam się w metrze.
Acha, pamiętam też, że jakiś idiota przejechał na czerwonym świetle i gdyby nie to, że postanowiłam iść wolno to by mnie potrącił... Na dodatek jeszcze mi spojrzał w twarz.
Ogółem dzień był pełen wrażeń i bardzo, bardzo męczący. Naprawdę dosłownie nie czułam nóg, nic nie czułam. Nic mi się nie chciało robić, wszystko mi było jedno. Ale później dostałam michę z zimną wodą na nogi, zjadłam pierogi, obejrzałam film i padnięta poszłam spać.

Wszystkie zdjęcia z tego dnia:


Dzisiaj niestety obudziłam się trochę za wcześnie jak na mój gust, hehe, ale trudno. Niestety moje stopy są dalej obolałe, ciężko było mi dziś chodzić, bo nie mogę wyginać stopy, hehe... Jutro powinno być lepiej. Dziś właściwie nie robiłam nic - w końcu zajęłam się moim laptopem, byczyłam się w łóżku, czytałam książkę, a później poszłyśmy znów do TJ Maxxa, bo Zuzia musiała kupić prezent koleżance na urodziny i oczywiście dla mnie skończyło się to kupnem kolejnej pary butów. Masakra, hehe.

Jutro też zbytnio nie zamierzam nic robić. Wieczorem idziemy na basen do znajomych wujka i cioci, i to właściwie wszystko.

A teraz dobranoc, bo zaraz chyba mi się same oczy zamkną...


wtorek, 7 lipca 2009

New Jersey i Manhattan

Od razu chciałabym przeprosić, że tak długo mi zajęło napisanie notki, hehe, ale jak to zwykle bywa w nowym miejscu - zawsze jest co robić!

***

Na początek mam dwie notatki z mojego iPoda. Niestety nie opisałam całej podróży, bo po pewnym czasie odezwała się moja choroba lokomocyjna i jedyne co mogłam zrobić to zamknąć oczy i o tym nie myśleć... Za to zaczęłam już z rana w dzień mojego wyjazdu.

Sama nie wiem, jak opisać to, co czuję... Uczucie jest na pewno co najmniej dziwne - obudzić sie w łóżku, w którym budziles sie przez ostatnie 11 miesięcy i zdać sobie sprawę, że to już ostatni raz. Prawdopodobnie już nigdy nie zobaczysz tego domu i nie ważne, czy wrócisz czy nie - wszystko i tak będzie inne.
Staram sobie przypomnieć ostatnia noc w Polsce, ale jest mi ciężko... Wydaje mi sie jakbym nie była w domu kilka lat.

Wiem, że nie mogę nic zrobić, nie mogę zatrzymać tego procesu - muszę wyjechać, nawet więcej - chce wyjechać, ale jest mi po prostu ciężko.

Ten rok był naprawdę niesamowity, ludzie często mnie pytają, co z tego mam, oprocz oczywiscie jezyka, skoro muszę powtórzyć druga klasę, często nie zdając sobie sprawy, że to coś więcej niż język - to ludzie, to miejsca, to coś innego, coś co nauczy cię samodzielności i podejmowania własnych decyzji - wierzcie mi, nie zawsze możesz dostać to, czego chcesz i mimo, że wiedziałam to jeszcze przed moja wymiana ten wyjazd był idealna praktyka tej teorii.

Wczoraj i dziś to dni pozegnan. Niestety wiem, ze niektórych ludzi nie zobaczę już nigdy w życiu. Jest mi z ta myślą ciężko, ale nie pozwalam sobie na rozklejenie sie... Wtedy byłoby mi tylko ciężej sie pozbierać - znam sama siebie :)

Jest 8 rano - właśnie po raz ostatni zadzwonił mój alarm. Plany na dziś: wziąć prysznic, spakować resztę rzeczy (walizki mam już spakowane), pożegnać sie i wylecieć do Newark!
Podobno w Jersey/Nowym Jorku jest straszna wilgoć, a oczywiście w Nevadzie jest zawsze baardzo sucho (jeden z powodów dla których cieszę sie z wyjazdu - moja skóra nie będzie aż tak sucha!), więc zobaczymy, jak to będzie!

No cóz, pora wstawać! Ciągle sobie powtarzam, że wszystko będzie dobrze. I musi być! :)


***

Właśnie jestem w samolocie. Tak jak sobie obiecalam nie płakałam i nie mam zamiaru teraz zacząć... To dziewne, bo wiem, że będę za nimi tesknic, ale jakos tego nie odczuwam. Być może jakos udało mi się to powstrzymać albo po prostu nauczyłam sie akceptować wiele rzeczy - między innymi fakt, ze tak już musi być. Lepiej jest brnąć do przodu niż żyć przeszłością.

Przed lotniskiem pojechaliśmy do Jimboy's i Ann kupiła nam lunch. Jimboy's to fast food z jedzeniem meksykanskim i zjedlismy tacos :) Sam Lilla pojechała z nami.

Najpierw lecę do Salt Lake City. Oczywiście jak zwykle trochę sie denerwuje, ale wiem ze wszystko będzie okej. Nie ma właściwie o czym pisać, więc napisze z Salt Lake City.
Acha, pomijając fakt, ze siedzi za mną niesamowicie irytująca kobieta, która w kółko się zachwyca widokami z Reno... Hehe...



***

Po przebyciu ponad 3 tysięcy kilometrów na lotnisko w Newark przyleciałam w środę, a raczej w czwartek (2 lipca) po północy :) Jak już wspomniałam podróż była męcząca z powodu choroby lokomocyjnej...

Z lotniska odebrał mnie mój wujek, było naprawdę śmiesznie w końcu mówić po polsku! Jak dojechaliśmy do ich mieszkania to poszłam spać, chociaż nie było łatwo... Nie mogłam zasnąć gdzieś tak do 4 nad ranem, a następnego dnia się obijałam.

4 lipca - słynny 4th of July, Independence Day - poszliśmy obejrzeć fajerwerki, był piękny widok na Nowy Jork, ale wiadomo jak to fajerwerki - zawsze to samo :) Chociaż niektóre z nich były naprawdę piękne!



W niedzielę pojechaliśmy do Nowego Jorku na Manhattan - ja, moja starsza siostra cioteczna i mój wujek. Oczywiście pojechaliśmy autobusem - kosztuje ok. $4 w jedną stronę i jazda trwa ok. 20, 30 minut. Dojeżdża na Grand Central, więc w centrum NYC.

Byliśmy na Times Square, przed Rockefeller Center, na 5 alei, w Central Parku... Udało nam się całkiem sporo zobaczyć, a tak właściwie to tylko spacerowaliśmy :) Nogi nam odpadały po całym dniu! Ale zakochałam się w Nowym Jorku - było właśnie tak jak to sobie wyobrażałam - wielkie miasto, ale ma w sobie to coś, coś co zawsze ciągnęło mnie do większych miast. Kocham te wysokie budynki, tłumy ludzi, różnorodność, wszystkie narodowości, nawet brudne ulice :)
Pamiętam jak wyszliśmy z Grand Central na ulicę i Maja się zamknęła. Z otwartą buzią gapiłam się na wszystko i wydawało mi się, jakbym śniła. Wiem, że to brzmi głupio, ale chciałam odwiedzić Nowy Jork od zawsze i było mi ciężko uwierzyć, że w końcu tam jestem. Oczywiście mogłabym tam zostać... ;)



Po Nowym Jorku byliśmy naprawdę zmęczeni, ja z Zuzią (moją starszą siostrą cioteczną) spałyśmy trochę dłużej i mimo, że plan dnia był trochę inny, niż ostatecznie nam wyszło, to i tak dobrze się bawiliśmy. Na początku mieliśmy pojechać na zakupy, a potem nad ocean, ale wiadomo wszystko się opóźniło, więc ostatecznie pojechaliśmy na zakupy do Marshalls, TJ Maxx i się trochę obkupiłam, hehe.

Dzisiaj nie mam żadnych planów. O ile wczoraj mój wujek miał jeszcze wolne i ciocia pracowała, to dziś pracują oboje.
Myślałam nad jakimś spacerem, ale zobaczymy jak to wyjdzie - jest dopiero 12. Chciałabym od razu zaznaczyć, że nie jestem w Wyckoff, tylko w Clifton. Moje wujostwo przeprowadziło się z Wyckoff do Clifton na 2 miesiące do mniejszego mieszkania, ponieważ mają dom. To mieszkanie jest tylko tymczasowe.

Jutro jadę znów do Nowego Jorku, tym razem sama. Chcę również zajechać do LaGuardia Community College, gdzie mają fotografię jako major i zorientować się, jakie mają wymagania, ile by mnie to wszystko kosztowało, itd. Być może jednak ostatecznie uda mi się studiować w NYC - ale zobaczymy! Wszystko zależy od pieniędzy. Niestety dla mnie to jest największa bariera, ale mam jeszcze 2 lata, a nawet 2,5 roku (zapisy na semestr jesienny kończą się w marcu, a ja będę zdawać maturę w maju i będę musiała poczekać na wyniki i na dodatek wszystko przetłumaczyć, więc jeśli już to będę się wybierać na semestr wiosenny) na zarobienie i odłożenie pieniędzy.
Być może ten blog będzie żył trochę dłużej niż mi się wydaje... ;) Ale wiadomo, to wszystko zależy od was i od tego, czy będzie wam się chciało czytać moje wypociny :)

Pozdrawiam wszystkich!

Achaaa, jeśli się nudzicie, bo wiadomo jest lato, możecie się pobawić w Neopets.com ;)
Może i jestem na to za stara, ale to naprawdę pomaga z zabijaniem czasu, kiedy nie ma się co robić! Neopets to wirtualny świat, gdzie możesz mieć swoje własne wirtualne zwierzątka, możesz kupować i sprzedawać różne rzeczy, możesz licytować na aukcjach, grać na wirtualnej giełdzie, grać w przeróżne gry (i tym samym zarabiać wirtualne pieniądze) - naprawdę jest tam mnóstwo do roboty... :)
To jeden z moich pet'ów (kliknij, aby przejść do Neopets):

majuchna got their Neopet at http://www.neopets.com